DR Kongo
- Maciej Stańczuk
- 24 lip 2022
- 36 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 29 mar
Demokratyczna Republika Kongo (DRK) jest jednym z największych i najbogatszych krajów Afryki. Niestety tylko potencjalnie najbogatszych. Kraj w swojej historii zupełnie nie potrafił przekuć swoich nieprawdopodobnie bogatych zasobów na warunki życia i zasobność swoich obywateli. Wręcz przeciwnie, zawsze ten fakt stanowił prawdziwe przekleństwo Konga i tak jest do dzisiaj. DRK to prawdziwa mozaika narodowościowa zamieszkana przez 90 mln. mieszkańców wywodzących się z ponad 200 grup etnicznych. Jedynym lingua franca jest język francuski, to jedno z nielicznych rzeczy łączących ten bardzo zróżnicowany kraj. Pierwszymi mieszkańcami DRK byli Pigmeje, Buszmeni i ludy Bantu. Tworzyli oni niewielkie i rachityczne państewka. Pierwsze kontakty z Europejczykami miały miejsce w XV wieku. Obszar był penetrowany przez Portugalczyków, Hiszpanów, Holendrów, Arabów, Brytyjczyków i Francuzów. Handel niewolnikami doprowadził do depopulacji, a następnie rozpadu kraju. Dzięki temu ułatwiona była inwazja europejska w XIX wieku.
Postacią, która wywarła największy wpływ na kształtowanie się DRK była osoba, która nie tylko nie mieszkała, ale nawet nigdy nie była w tym kraju. Był nią słynny król Belgii Leopold II - czarna postać Afryki. Jego życie mogłoby posłużyć za scenariusz filmowy, jedynie jego zła reputacja powoduje najpewniej, że tak się do dzisiaj nie stało. Już w dzieciństwie był wyjątkowo niesforny, jego relacje z rodziną chłodne, a kontakty z ojcem - bardzo ograniczone. By z nim porozmawiać musiał prosić o audiencję. Nie lubił przebywać w otoczeniu rodziny. Jego małżeństwo było nieudane. Mimo, że nie utrzymywał specjalnie bliskich stosunków ze swoją żoną (pochodziła z Habsburgów, ponieważ ojciec Leopolda chciał zacieśnić stosunki z Cesarstwem Austrio-Węgierskim), to z tego związku miał 4 dzieci. Na nieszczęście dla Leopolda syn żył zaledwie 10 lat, a z córkami nigdy nie utrzymywał kontaktów. Nie cierpiał również swoich poddanych. Kiedyś miał się wyrazić o Belgii, że to mały kraj małych ludzi. Denerwował go fakt, że jego sąsiedzi są o wiele potężniejsi. Z jednej strony Francja, a z drugiej odradzające się Cesarstwo Niemieckie. M.in. dlatego Leopold zapragnął mieć kolonie. Był obyty w świecie, gdyż dużo podróżował. Był na Bałkanach, na wyspach greckich, w Egipcie i Konstantynopolu. W swoich podróżach interesował się możliwościami handlowymi, ponieważ widział w tym szanse na rozwój Belgii. Był w Sewili, gdzie studiował zapiski konkwistadorów o tym, czy kolonie są opłacalne. Odwiedził też brytyjskie kolonie: Cejlon, Birmę, Indie i holenderskie Indie Wschodnie (dzisiejszą Indonezję).
Fakt posiadania przez równie niedużą Holandię kolonii niezwykle go irytował. Po powrocie z zagranicznych wojaży i śmierci ojca zasiadł na tronie jako Leopold II (1865). Niedługo po intronizacji spotkał się w Londynie z brytyjskim podróżnikiem i odkrywcą wielu miejsc w Afryce Środkowej - Verneyem Cameronem, który opowiedział królowi o dorzeczu Konga. To od niego król dowiedział się, że Kongo to niezbadany obszar, biała plama na mapie Afryki, którą można skolonizować. W 1876 r. Leopold zwołał Konferencję Geograficzną w Brukseli i wraz z jej członkami powołał Międzynarodowe Stowarzyszenie Afrykańskie, które miałoby kontrolować Kongo nienależące jeszcze do żadnego europejskiego mocarstwa. W podboju Konga Leopoldowo pomagał Henry Stanley, który kilka lat wcześniej dowodził ekspedycją poszukiwawczą, miała ona odnaleźć słynnego odkrywcę i podróżnika dr. Livingstona. Stanley na polecenie Leopolda miał zbudować bazę wypadową u ujścia rzeki Kongo i przygotować teren pod budowę faktorii handlowych i kolei. Leopold chciał uchodzić za filantropa w oczach innych władców europejskich, dlatego twierdził, że sponsoruje wyprawę badawczą Stanleya w górę rzeki. W rzeczywistości jednak król dowiedział się o kości słoniowej, której w Kongo było pod dostatkiem. Zapragnął zostać monopolistą w handlu tym towarem, gdyż kość słoniowa była towarem rzadkim i jej cena miała duży potencjał wzrostu. Mimo ekonomicznego aspektu wyprawy, Stanley odkrył pieszą drogę w górę rzeki, przy okazji założył też osadę Leopoldville, czyli dzisiejszą stolicę DR Kongo - Kinszasę. Stanley był wyjątkowo bezwzględny wobec nieposłusznych tubylców. Katował i eksterminował tych, którzy nie chcieli dla niego pracować.
Miejscowe plemiona bały się go, nazywając łamaczem skał, ponieważ wysadzał skały nieznanym tutaj dynamitem. Uważali go za czarodzieja, gdyż potrafił bez ognia podpalić cygaro przy użyciu lupy powiększającej. W imieniu Leopolda Stanley podpisywał traktaty z miejscowymi władcami zdobywając tym samym wyłączność na handel rzeczny. Wodzowie plemienni oczywiście nie wiedzieli co podpisują, bo nie znali ani angielskiego, ani francuskiego. Na mocy zawieranych umów wodzowie sprzedawali swoje ziemie i swoich poddanych. Leopold chciał usankcjonować swoje zwierzchnictwo nad Kongo. Swoich zaufanych ludzi wysłał nawet do amerykańskiego Kongresu, gdzie skutecznie lobbowali na jego korzyść. I rzeczywiście w 1884 r. USA zaakceptowały roszczenia Leopolda wobec Konga. Następnie konferencja berlińska (1885) dokonała formalnego podziału Afryki na kolonie.
W sprawie Konga uczestnicy konferencji berlińskiej podjęli decyzję absolutnie niebywałą: przyznali prawo do Konga Leopoldowi, a nie Belgii. Kongo stało się zatem prywatną kolonią Leopolda, jedyny taki przypadek na świecie! Kongo miało być federacją wolnych plemiennych państewek zjednoczonych przez prywatną osobę - Leopolda. Handel rzeczny miał natomiast pozostać wolny dla całej Europy. W ten sposób Leopold spełnił swoje marzenie i ambicje o posiadaniu kolonii. Nazwał się królem - suwerenem. Po kilku latach na swoje potrzeby Leopold zaciągnął prywatną pożyczkę od państwa belgijskiego, na którą uzyskał zgodę parlamentu. Zabezpieczył ją zapisem w swoim testamencie przyznającego Kongo Belgii. Belgijski rząd nie miał z tej umowy żadnej korzyści, a tym bardziej nie mógł wpływać na decyzje króla w sprawach polityki kolonialnej. Decyzja mocarstw była poparta nie tylko silnym lobby i dobrym wizerunkiem króla - filantropa, który przyczynia się do eksploracji Afryki, ale również sytuacją polityczną w ówczesnej Europie. Wlk. Brytania nie chciała, by tak ogromny teren przypadł Francji, a ta z kolei nie godziła się, by Kongo zajęli Niemcy. W takiej sytuacji Leopold był idealnym kandydatem do objęcia władzy w Kongu. Otrzymał wielkie terytorium, zasobne w cenne surowce praktycznie za darmo. Nie musiał prowadzić żadnej wojny, wystarczyła zręczna dyplomacja i opłacenie kilku osób. Kiedy Kongo stało się już własnością Leopolda, dochodziło w nim do straszliwych i niewyobrażalnych rzeczy. Król traktował swoją kolonię jak skarbonkę, zatrudniał zwyrodnialców, którzy zmuszali Afrykańczyków do niewolniczej pracy przy zdobywaniu kości słoniowej. Prywatne wojsko tych najemników nazwał „publique force”. To Belgowie wynaleźli narzędzie tortur znane jako „chicotte”, czyli bat z wysuszonej skóry hipopotama. Uderzenie takim batem powodowało niezwykły ból oraz potworny upływ krwi, który prowadził często do zgonu w potwornych mękach. Wyrafinowanie oprawców polegało na tym, że niektórzy oficerowie tych sił publicznych żądali, by po wychłostaniu batem ofiara wstała i zasalutowała bijącemu degeneratowi. Nic zatem dziwnego, że tubylcy obawiali się chicotte na równi z karabinem.
W 1895 r. wybuchł bunt niewolników, walki partyzanckie trwały ponad rok w buszu. Prywatna armia Leopolda przeszukiwała wszystkie lasy i rozstrzeliwali każdego, kto wydał się podejrzany. W 1897 r. doszło do kolejnego buntu. Tym razem zbuntowali się niektórzy żołnierze i tragarze. Walki trwały 3 lata i nikt ostatecznie nie zwyciężył. Wielu buntowników uciekło do kolonii niemieckich (w dzisiejszej Rwandzie i Burundi), gdzie otrzymało azyl. Leopold nie zamierzał tolerować takiego nieposłuszeństwa. Utworzył specjalne szkoły, które oficjalnie były prowadzone przez księży, lecz wychowaniem dzieci zajmowało się wojsko. Absolwent takiej szkoły automatycznie stawał się żołnierzem „Publique Force”. Dodatkowo w tym samym czasie John Dunlop wynalazł gumowe opony do rowerów i innych pojazdów, co szybko wykreowało olbrzymi popyt na kauczuk, którego w kongijskich lasach tropikalnych było pod dostatkiem. Leopold miał duże wyczucie biznesowe i szybko zrozumiał, że spadający popyt na kość słoniową może być zastąpiony kauczukiem, którego potrzebowano do produkcji opon, uszczelek, kabli etc. W Kongo gorączka kauczukowa zwielokrotniła jeszcze terror Leopolda, co już trudno było sobie wyobrazić. Afrykańczycy nie chcieli zbierać kauczuku, bo trzeba wchodzić na drzewa, co groziło bolesnym i śmiertelnym upadkiem. Aby zagonić tubylców do pracy, biali najemnicy Leopolda porywali kobiety i dzieci, po czym zamykali ich w specjalnym odosobnieniu. Jeśli mężczyzna odmawiał pracy, zabijano jego rodzinę, a jeśli się zgodził, musiał dziennie zebrać kilka kg kauczuku. Jeżeli nie wyrobił tej normy, on i jego rodzina nie dostawali jedzenia i picia oraz byli chłostani. Nieposłusznym również odcinano dłonie. Po jakimś czasie oprawcy zorientowali się, że brakuje im rąk do zbierania kauczuku, dlatego zaczęli obcinać dłonie jedynie martwym. Polegało to na tym, że jeśli ktoś ze zniewolonych zbieraczy kauczuku postanowił uciec, nadzorujący żołnierze strzelali do niego. Aby udowodnić, że pocisk dosięgnął celu, nadzorca odcinał dłoń i zanosił ją białym. Jeżeli pocisk tylko ranił, rękę i tak obcinano. Leopold ukrywał przez lata i przed całym światem to, co się dzieje w Kongo. Większość państw europejskich oraz USA było przekonane, że Leopold wypełnia postanowienia konferencji berlińskiej i skupuje kauczuk od plemiennych wodzów oraz odsprzedaje go dalej w Europie. Było jednak zupełnie inaczej.
Jednym z pierwszych, którzy zobaczyli na własne oczy okrucieństwa Leopolda był brytyjski dziennikarz Edmund Morel. Wybrał się do Kongo, gdzie zebrał sporo informacji od belgijskich urzędników stacjonujących w Kongo oraz od misjonarzy, którzy udzielili mu wywiadów i przekazywali zdjęcia spalonych wiosek oraz odciętych dłoni. Poza tym porównał statystyki importu i eksportu Belgii, z których wynikało, że do Antwerpii przywożono tony kości słoniowej i kauczuku, natomiast do Konga wysyłano niewielkie ilości tkanin i miedzianych drutów, co było środkiem płatniczym tubylców, ponieważ Leopold zabronił im posiadania pieniędzy. Morel doszedł do wniosku, że zapłata jest zupełnie nieadekwatna do przywożonego towaru i stwierdził, że jedynym możliwym wytłumaczeniem jest panujące w Kongo niewolnictwo. Zaczął temat nagłaśniać w brytyjskiej prasie, co poskutkowało wystosowaniem w 1903 r. przez brytyjską Izbę Gmin rezolucji potępiającej działania Leopolda w Kongo. Morel uzyskał też poparcie duchowieństwa. Leopold nie pozostawał głuchy na te zarzuty i do walki z nieprzychylną prasą wykorzystał łapówki. Wspierał go w tym niemiecki bankier von Steub, który przekupywał dziennikarzy i wydawców w całej Europie, którzy tworzyli słodkawe artykuły o panowaniu króla. Płacił też amerykańskim senatorom, ponieważ z wykładami o Kongo jeździł po USA Morel ze swoimi sojusznikami. Później przekupstwa wyszły na jaw. Niemiecki bankier okazał się być bardzo skrupulatny i zachował całą korespondencję z Leopoldem, w której żądał zapłaty za wypłacone łapówki i przekonywał, że dziennikarze nie dają mu za nie rachunków.
Król zarzucił łapówkarski proceder po tym, gdy w 1906 r. ukazał się artykuł opisujący historię Konga, w tym także korupcję amerykańskich senatorów. Próbując się bronić Leopold powołał komisję śledczą, oczywiście zależną od niego, która miała na miejscu w Kongo ustalić, co się tam naprawdę dzieje. Mimo tego, relacje Kongijczyka zrobiły na jej członkach tak duże wrażenie, że ich raport Leopold po prostu utajnił, a szczegóły wymazał. Dopiero w latach 90-tych XX wieku te dokumenty zostały ujawnione. Belgijski rząd mając dosyć Leopolda i fatalnej reputacji jaką budował Belgom, odkupił od niego w 1908 r. Kongo za 200 mln. franków. Pod rządami Leopolda w latach 1885-1908 zmarło z głodu, chorób lub przez rozstrzelanie ok. 10 mln. osób. Przed przekazaniem Belgii Wolnego Państwa Kongo, jak przewrotnie nazwał swoją posiadłość, Leopold spalił całą dokumentację związaną z ludobójstwem, które miało miejsce w jego prywatnej kolonii. Jego pomniki do tej pory stoją w Belgii, w tym ten w pobliżu parlamentu.
Leopoldowe Kongo było krajem niewyobrażalnego okrucieństwa. Porównywalne chyba tylko z Holocaustem, w którym zginęło 6 mln. Żydów. Leopold stworzył w Kongo ideał państwa totalitarnego, z przymusową pracą, rozstrzeliwaniami, paramilitarnym szkołami, specjalnym wojskiem czy zamykaniem całych osad w prowizorycznych obozach. Brakowało tylko kultu wodza i śmiertelnego wroga w postaci innego państwa. Kolonia Leopolda znacznie się różniła od posiadłości brytyjskich w Afryce. Brytyjska polityka kolonialna zakładała bowiem, że kolonia przynosi zyski, a w zamian Wlk. Brytania buduje tam szkoły, szpitale, miejsca pracy, rudymentarną infrastrukturę oraz utrzymuje pokój. Byłe kolonie brytyjskie rzeczywiście są na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż francuskie, nie mówiąc o belgijskich. Natomiast w koncepcji Leopolda kolonia miała tylko przynosić zyski bez żadnych inwestycji. Wymordowanie milionów ludzi dowodzi, że król Belgii był osobą niezrównoważoną, z niezwykle silnymi kompleksami i uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym wyniesionym z dzieciństwa. Jego chora osobowość doprowadziła do cierpień i tragedii milionów ludzi. Wiele dzieci zostało sierotami, a dorosłych kalekami. Leopold z nikim się nie liczył plądrując doszczętnie swoją kolonię. Robił co chciał przez ponad 20 lat.
Po przejęciu kontroli nad Kongiem rząd belgijski wcale nie zamierzał wprowadzać znaczących zmian w opresyjnej polityce wobec ludności kolonii. Nadal trwał bezwzględny wyzysk ludności tubylczej przez kompanię koncesjonowane przez Belgów. Ciągle dochodziło do walk plemiennych i licznych rebelii. W 1908 r. nazwę kraju zmieniono na Kongo Belgijskie. Nazwa ta obowiązywała aż do 1960 r., kiedy Kongo uzyskało niepodległość i zmieniło swoją nazwę na Demokratyczną Republikę Kongo. Po II Wojnie Światowej w Kongo rozwijały się liczne ruchy afrykańskie domagające się coraz większej emancypacji kraju. Pojawiły się związki zawodowe, a nawet partie polityczne. Od 1959 r. kraj ogarnięty był paraliżem spowodowanym nieposłuszeństwem obywatelskim i strajkami, Belgowie zaczęli tracić grunt pod nogami.
To spowodowało zorganizowanie w styczniu 1960 r. okrągłego stołu, na którym zdecydowano o nadaniu kraju niepodległości i przejęciu władzy przez Afrykanów. Wybory wyłoniły pierwszego premiera niepodległego kraju, którym został Patrice Lumumba, postać niemalże zmitologizowana przez Ryszarda Kapuścińskiego. Pierwszym prezydentem został natomiast Joseph Kasavubu. Wraz z odejściem kolonialnych władz, w olbrzymim państwie wieloetnicznym o sztucznie wytyczonych przez Europejczyków granicach szybko odradzały się i wybuchały plemienne waśnie. Już 6 dni po proklamacji niepodległości wybuchł otwarty bunt armii podjudzanej przez belgijskich oficerów. Korzystając z tego chaosu od kraju oderwała się najbogatsza prowincja Kongo - Katanga, w której znajduje się większość minerałów z tablicy Mendelejewa. W ślad za Katangą poszło Kasai Południowe. Lumumba zwrócił się wówczas o pomoc wojskową do ONZ i ogłosił zerwanie stosunków dyplomatycznych z Belgią. Pomoc okazała się niewystarczająca, dlatego Lumumba zwrócił się o wsparcie Sowietów. Wtedy przeciwko Lumumbie wystąpił prezydent Kasavubu, odwołując go ze stanowiska premiera. Lumumba z poparciem parlamentu utworzył we wrześniu 1960 r. nowy rząd i ogłosił usunięcie Kasavubu z funkcji prezydenta. Do akcji włączył się wówczas szef sztabu armii kongijskiej - słynny pułkownik Mobutu. Dokonał zamachu stanu, obalił Lumumbę, który został wkrótce rozstrzelany. Stronnicy obalonego premiera powołali w Stanleyville rząd Ludowej Republiki Kongo, który uznany został tylko przez kraje bloku sowieckiego i niektóre kraje afrykańskie.
W 1961 r. Mobutu przekazał rzeczywistą władzę prezydentowi Kasavubu. Dzięki działaniom militarnym i dyplomatycznym czasowo przywrócona została jedność terytorialna Kongo. Rząd otrzymał znaczną pomoc od Belgii i USA. W 1963 r. zwolennicy Lumumby utworzyli w Brazzaville komitet wyzwolenia, a rok później wywołali antyrządowe powstanie przejmując kontrolę nad połową kraju. Powstanie zostało stłumione przez siły rządowe ze znaczną pomocą belgijską i amerykańską. W 1965 r. Mobutu poczuł się już na tyle mocny, że ponownie dokonał zamachu stanu, ale tym razem już sam ogłosił się głową państwa, zawiesił konstytucję, rozwiązał parlament i partie polityczne i rozpoczął trzy dekady swoich niepodzielnych, dyktatorskich rządów. Rządząc państwem wielkości jednej piątej Europy Mobutu stał się archetypem afrykańskiego satrapy, ale jednocześnie jego panowanie było bodaj najspokojniejszym okresem w dziejach Konga. Zaraz po dojściu do władzy Mobutu zaczął głosić hasła nacjonalistyczne. Doszło nawet do tego, że ogłosił Lumumbę bohaterem narodowym. Mobutu zmienił nazwę kraju na Zair. Tę samą nazwę otrzymała główna rzeka kraju jak również waluta. Stolica Leopoldville została przemianowana na Kinszasę, a Stanleyville na Kisangani.
Nawet ludziom kazano zmienić nazwiska na afrykańskie, gdyż Mobutu chciał, by naród był prawdziwie afrykański, nieskażony pozostałościami europejskiego ucisku. Sam Mobutu nazwał się Mobutu Sese Seko Kuku Ngbendu Wa Za Banga, czyli „wszechpotężny wojownik, który dzięki swojej wytrzymałości będzie kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa, pozostawiając za sobą zgliszcza”. To było rzeczywiście prorocze imię, gdyż zgliszcz po sobie Mobutu pozostawił bardzo dużo. Za sprawą zwyżkujących cen miedzi pod koniec lat sześćdziesiątych, szczęśliwego zbiegu okoliczności, który stwarzał złudzenie, że Mobutu w jakiś sposób potrafi pokierować gospodarką, ten niegdyś ostrożny przywódca nabrał pewności siebie. Zairyzacja kraju, którą Mobutu nazywał „programem autentyczności", miała jakoby służyć przywróceniu ludowi jakiejś wyidealizowanej wersji przeszłości z czasów, zanim się pojawił Leopold. W rzeczywistości była to seria populistycznych dekretów, które odwracały uwagę od istotniejszej kwestii, co się dzieje z pieniędzmi. Większość ludności przyjęła to bez entuzjazmu.
Zairyzacja Konga oznaczała sklecony naprędce afrykański Disneyland ożywiany dziwactwami Mobutu. Pomysł kapelusza z lamparciej skóry przejął od niektórych z blisko 450 wodzów plemiennych Zairu, lecz nosił go na sposób zachodni, zawsze zawadiacko przekrzywiony na bakier, co uznawał za własny znak firmowy. Do tego kurtka z wysokim kołnierzem, czyli abakost. Stała się ona strojem zwolenników Mobutu, choć najprawdopodobniej pomysł zrodził się podczas wizyty u przewodniczącego Mao. Wszechobecna chusta (fular) to szesnastowieczny europejski rekwizyt, należący więc do dziedzictwa, które Mobutu chciał przekreślić. Przywódca kreował swój wizerunek, który miał się stać emblematem nowego narodu: jego kapelusz w połączeniu z okularami w grubej oprawie to marzenie stylisty, awatar poprzedzający media społecznościowe i zwracający uwagę wszędzie na świecie. Zmuszając swoich poddanych do cofnięcia się w czasie, sam Mobutu także kroczył wstecz poprzez historię, jakoby szukając autentycznego dziedzictwa, choć nie w wydaniu afrykańskim. Jego wyborem był francuski renesans, zatem dziedzictwo kolonialne w czystej formie, które ostro potępiał publicznie, a któremu nie potrafił się oprzeć.
W miejscowości Gbadolite, w dżungli obszaru równikowego, skąd pochodził, 1000 kilometrów na północ od Kinszasy, wybudował swoją prowincjonalną siedzibę - monstrualny pałac, dzięki zyskom z miedzi, diamentów i złota. Fontanny w włoskim stylu wyrzucały w powietrze strumienie wody, a kamienne kolumny wspierały wysokie ozdobne sklepienia z błyszczącymi weneckimi żyrandolami. W sali balowej goście mogli się ślizgać na marmurach gładkich jak tafla zamarzniętego jeziora. Artyści malowali freski przedstawiające lasy deszczowe i kolorowe ptaki. Architekci projektowali zespół połączonych ze sobą basenów. Pierwsza wersja budowli została uznana za zbyt obszerną, wybudowano zatem inną, z przytulnymi pomieszczeniami zdobionymi złotem i cienistymi japońskimi pagodami, gdzie Mobutu mógł się raczyć swoim ulubionym różowym szampanem. Wkrótce ten francuski przepych w kongijskiej dżungli zaczął gościć mężów stanu i celebrytów, którzy byli obsypywani podarunkami z diamentów, starych win i misternie rzeźbionej kości słoniowej. Rzesze uczestników przyjęć nie musiały się martwić, jak dotrzeć do tak odległego miejsca. Mobutu wybudował pas startowy, na tyle długi, że mógł pomieścić ponaddźwiękowego concorde'a. Megalomania Mobutu zaczęła przewyższać jego ego. Począwszy od sprowadzania samolotami świeżych potraw z Europy na wystawne przyjęcia w pałacu w sercu dżungli, luksusowy jacht naśladujący parowce pływające po Missisipi w XIX wieku, niezbyt udany program rakietowy, aż po sowite prezenty dla kochanek, krewnych i zaufanych dyktatora - korytarzami władzy płynęły miliony dolarów bez żadnej kontroli. Gdy zabrakło gotówki, wystarczał telefon do swojego szefa banku centralnego, który osobiście podrzucał w walizce od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy dolarów, podczas wyjazdów zagranicznych na drobne wydatki, bo przecież, jak twierdził kolega po fachu Kongijczyka - prezes NBP Glapiński - bank centralny dysponuje nieograniczonymi zasobami gotówki.
Dla dyktatorów i autokratów zawsze niezwykle ważny jest sport. To rozumiał też Mobutu, organizując w 1974 r. w Kinszasie słynną Walkę Muhammada Allego z Georgem Foremanem, która przeszła do historii boksu zawodowego zwanej jako „Rumble in the Jungle”. Ali odzyskał tytuł po siedmiu latach i jako pierwszy w historii został po raz trzeci mistrzem świata wszechwag. Walka była majstersztykiem strategii boksu, Ali dał się wyszaleć Foremanowi w pierwszych rundach, by w ósmej znokautować go potężnym hakiem. Dramatyzm tej walki skłonił pisarza Normana Mailera do napisania książki „The Fight”. Mobutu organizował też koncert czarnoskórych gwiazdorów muzyki z Jamesem Brownem na czele, sprowadził też do Kinszasy amerykańskich astronautów, którzy wcześniej wylądowali na księżycu. Mobutu wykazał się niebywałym sprytem i sprawnie rozgrywał mocarstwa światowe by w ten sposób uzyskać dla siebie protekcję i gwarancje sprawowania urzędu. Po tym jak został niepodzielnym władcą kraju w 1965 r., oparł się przede wszystkim na sojuszu z USA, na których wsparcie mógł liczyć tak długo jak trwała zimna wojna. Wraz z jej końcem posypała się też jego władza, w ostatniej chwili udało mu się uciec z kraju, gdy jego wrogowie wjeżdżali już na lotnisko.
USA wspierały Mobutu od samego początku, już od puczu w 1960 r., aby pozbyć się Lumumby, później CIA ułatwiła mu przejęcie władzy prezydenckiej, a podczas kryzysu kongijskiego (1960-1965) hojnie finansowały jego armię tłumiącą bunty popierane przez Sowiety i Kubę. Na początku lat 70-tych XX w. Waszyngton nadal opowiadał się za reżimem Mobutu, choć destrukcyjny charakter totalitarnych rządów był już teraz rażąco widoczny. Miejscowi konkurenci do władzy nie zasługiwali na uwagę. Mobutu przynajmniej trzymał się kursu przeciwko Moskwie i to było zupełnie wystarczające w ówczesnym bipolarny świecie zdefiniowanym poprzez rywalizację Związku Sowieckiego i USA. Mobutu nie miał zielonego pojęcia, jak zarządzać gospodarką, ale był mistrzem strategii w polityce zagranicznej. W okresie, gdy w USA sprawy międzynarodowe znajdowały się w rękach sekretarza stanu Henry'ego Kissingera, USA kładły szczególny nacisk na zwalczanie komunistycznego zagrożenia, a takie stanowisko doskonale współgrało z interesami Mobutu.
System gospodarczy zbudowany przez Mobutu to rabunek budżetu państwa w połączeniu na piramidą klientyzmu. Wpływy z wydobycia diamentów, miedzi, złota, kobaltu czy uranu czyniły z urzędników państwowych ludzi zamożnych i uległych. Setki milionów dolarów wypompowywanie z kraju albo trwoniono na rządowe ekstrawagancje. Mobutu szastał publicznymi pieniędzmi, wydając je nie tylko na wspomniany pałac w dżungli - Gbadolite i luksusowe posiadłości w ekskluzywnych kurortach śródziemnomorskich, ale również na siedziby swojej wielkiej partii MPR i obsesyjne wydatki na zbrojenia. W 1970 roku Międzynarodowy Fundusz Walutowy ocenił, że wartość zdefraudowanych przez prezydenta środków z budżetu narodowego sięga 60 milionów dolarów, co obecnie odpowiada jednej czwartej miliarda. Swoją drogą to doprawdy niewiele w porównaniu z podobnie megalomańskimi pomysłami rządu PiS, które w dodatku nie pozostawiły po sobie żadnych śladów, bo nawet dwie wieże niedoszłego nowego bloku węglowego w Ostrołęce zostały zburzone. W podupadłym dzisiaj Gbadolite mieszkają w pałacu byli żołnierze Mobutu, ale cały kompleks popadł w ruinę.
Trudno było przekonać kogokolwiek poza Zairem, że despotyczny reżim Mobutu torturuje i morduje własnych obywateli, o czym regularnie starały się informować takie organizacje, jak Amnesty International i Human Rights Watch. Bo przecież Mobutu to elegant, noszący wysokie kołnierze i kapelusz ze skóry lamparta, człowiek, który gościł mistrzów boksu, a 200 znajomym i członkom rodziny zafundował lot do Disneylandu na Florydzie, a w Kinszasie był gospodarzem konkursu Miss Universe. To wszystko przecież nie pasuje do opisu tyrana. Mobutu był mistrzem w przemyślanym odwracaniu uwagi, często urządzał ekscentryczne występy i spektakularne widowiska, aby ukryć przed światem swoje postępki. Zainicjował nawet Afrykański Program Kosmiczny, w którym odgrywał rolę śmiałego pioniera, pragnącego, by Zair sięgnął gwiazd, i wspierającego postęp afrykańskiej nauki. W rzeczywistości przedsięwzięcie to zorganizowała niemiecka firma produkująca rakiety nośne, która zapłaciła Mobutu 150 mln. USD za możliwość realizowania programu w Zairze, ponieważ w Niemczech jej działalność została zakazana. Panowanie Mobutu to też okres, kiedy Zair wydobywał najwięcej diamentów przemysłowych na całym świecie, a wykorzystywano je w Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie i Rumunii, ojczyźnie serdecznego przyjaciela Mobutu - nie mniej słynnego Nicolae Ceausescu.
Długie lata zarówno Bank Światowy oraz MFW przymykały oczy na szaleństwa i złodziejską ekscentryczność Mobutu, stałe pogarszanie się konkurencyjności gospodarki oraz bilansu handlowego. W 1974 r. doszło jednak do załamania gospodarki po drastycznej przecenie ceny miedzi na rynkach światowych - głównego towaru eksportowego Zairu. Zamiast powstrzymać się od okradania własnego kraju i pohamować złodziejskie zapędy w swoim otoczeniu, Mobutu w nadziei na przetrwanie kryzysu bez umiaru zaczął zaciągać kredyty w amerykańskich i europejskich bankach. Przez kolejne dwie dekady międzynarodowe instytucje finansowe i ich zachodni sprzymierzeńcy kontynuowali pompowanie pieniędzy do tonącej gospodarki zairskiej. Jedynym beneficjentem sprywatyzowanego przez Mobutu państwa był on sam i klika jego najbliższych współpracowników. Jego osobisty majątek przekroczył 4 mld. USD, posiadał też 20 luksusowych posiadłości, w tym 9 w Belgii. Na początku lat 90-tych XX w., po upadku Związku Sowieckiego i zakończeniu zimnej wojny zachodni sprzymierzeńcy Mobutu, w tym USA zaczęli domagać się reform w Zairze, zwłaszcza, że w tym splądrowanym i spauperyzowanych kraju doszło do całkowitego złamania gospodarki i stał się on jednym z najbiedniejszych państw świata. Wzrastało też publiczne niezadowolenie z polityki samego dyktatora. W latach 1990-1995 gospodarka skurczyła się o 8,5%, waluta krajowa dewaluowała się w szybkim tempie, a PKB na mieszkańca - i tak niski - skurczył się w tym czasie jeszcze o ponad połowę i był jednym z 10 najniższych na świecie. Mieszkańcy funkcjonowali głównie w szarej strefie, szerzył się czarny rynek. Ponad 70% ludności wegetowało jeszcze w 2005 r. poniżej poziomu ubóstwa. W 1990 r. pod naciskiem międzynarodowym i opozycji Mobutu zgodził się na nieznaczną demokratyzację. W 1994 r. wprowadzono nową tymczasową konstytucję.
W połowie lat 90. ludność z plemienia Tutsi (pozostająca od dłuższego czasu w opozycji wobec Mobutu z powodu jego zdecydowanego poparcia dla plemienia Hutu) opanowała znaczną część wschodniego Zairu. Mobutu wydał polecenie usunięcia Tutsi poza granice Zairu. Wywołało to otwartą rebelię i wojnę domową, w którą zaangażowali się inni opozycjoniści. W 1997 r. oddziały przeciwników Mobutu, wspierane przez armie rządów Rwandy, Burundi i Ugandy – występujące jako Sojusz Sił Demokratycznych na rzecz Wyzwolenia Konga – zdobyły Kinszasę. Nowym prezydentem został ogłoszony Laurent Kabila, który przywrócił wcześniejszą nazwę kraju - Kongo. Sam Mobutu uciekł z kraju i wkrótce zmarł na raka w Maroku. Kabila w swoich rękach skupił pełnię władzy wykonawczej, ustawodawczej i militarnej, ale spokoju w Kongo nie było jeszcze długo. Wkrótce wybuchła okrutna wojna domowa, w trakcie której różne grupy etniczne próbowały przejąć kontrolę nad państwem. Konflikt we wschodniej części DRK graniczącej z Rwandą i Ugandą to zresztą jeden z najbardziej zapomnianych na świecie. Wspinając się na wulkan Bisoke po stronie rwandyjskiej w lipcu 2022 r. nagle słychać było wyraźne strzały armatnie zza pobliskiej granicy, gdzie toczyła się regularna wojna między rebeliantami z M23 a armią kongijską.
Z raportu Norweskiej Rady ds. Uchodźców wynika, że w całym DRK 5,5 mln. osób zostało przesiedlonych, a milion stara się o status uchodźcy za granicą w wyniku tego konfliktu zbrojnego. Dodatkowo aż 27 mln. osób cierpi głód. Będąc w Gomie - ponad 2-milionowej metropolii po stronie kongijskiej na granicy z Rwandą nad przepięknym jeziorem Kivu - widziałem nie tylko spustoszenie spowodowane wojną, ale też zniszczenia wywołane erupcją pobliskiego majestatycznego wulkanu Nyiragongo - jednego z największych cudów natury na świecie w maju 2021 r. Niestety wspinaczka na ten wulkan, w którego kraterze ukryte jest jezioro z gotującą się lawą, nie było możliwe ze względu na to toczącą się wojnę zamknięcie parku narodowego Virunga.
Wojna w Kongo nie jest jednolitym konfliktem, ale dzieliła się na kilka epizodów – dwóch wojen domowych, które łącznie odbywały się w latach 1996-1997 oraz 1999-2003. Konflikt ten był wielokrotnie tylko zamrożony i trwa do dzisiaj. I wojna kongijska miała bardzo silny związek z uchodźcami Hutu z sąsiadującej Rwandy. W 1996 r. wojska kongijskie wraz z milicją Hutu rozpoczęły czystki wśród plemienia Tutsi – uciekinierów z Rwandy, która w 1994 r. doświadczyła prawdziwego ludobójstwa na tle etnicznym. Tutsi zaczęli stawiać zbrojny opór, korzystając z poparcia innych krajów afrykańskich, w tym przede wszystkim Rwandy i Burundi. Żeby jednak nie doszło do oficjalnego umiędzynarodowienia konfliktu, wewnątrz Konga (wtedy jeszcze Zairu) powołano organizację - Sojusz Sił Demokratycznych na rzecz Wyzwolenia Konga (AFDL), przewodzony przez Laurenta-Desiré Kabilę. Posiadając wsparcie zagranicy AFDL szybko zdobyło dominację w państwie walcząc ze zdemoralizowaną armią kongijską. Sytuacja w kraju doprowadziła Mobutu do rezygnacji ze stanowiska i ucieczki z kraju (maj 1997 r.). Prezydentem państwa został wówczas Laurent Desiré Kabila. Przywrócono nazwę państwu – Demokratyczna Republika Konga.
Przyczynami II wojny kongijskiej były natomiast autorytarne dążenia prezydenta Kabili połączone z odsuwaniem od władzy Tutsich. W lipcu 1998 r. Kabila zażądał opuszczenia Konga przez obce armie (wojsko Rwandy, Ugandy), co wywołało oburzenie Tutsich. W kolejnych miesiącach rozpoczęli oni zbrojną rebelię (utworzyli wówczas Kongijski Ruch na rzecz Demokracji - RCD), uzyskując pomoc militarną części dotychczasowych sojuszników. Rząd Konga otrzymał natomiast wsparcie od innych krajów (w tym Angoli, Zimbabwe, Czadu i Namibii). Zaangażowanie obcych wojsk spowodowało brak sukcesów ze strony rebeliantów, co wpłynęło na wewnętrzne podziały – powstały wówczas dwa odłamy RCD: CD- Goma (przywódca: Emile Ilungi) i RCD- Ruch Wyzwolenia (przywódca: dotychczasowy szef RCD - Ernest Wamby). W Kongu powstał również Ruch Wyzwolenia Konga (MLC), którego przywódcą stał się Jean-Pierre Bemba. Właściwie od samego początku konfliktu w Kongo trwały różne próby osiągnięcia pokoju, w które zaangażowane było także ONZ. Bardzo ważnym krokiem w kierunku pokoju było porozumienie w Lusace podpisane w 1999 r. Choć zostało ono szybko złamane, część zwaśnionych stron nawiązywała do niego w dalszych działaniach na rzecz pokoju i stabilizacji w kraju.
Po śmierci Laurenta Desiré Kabili, który został zastrzelony w 2001 r., głową państwa został jego syn - Joseph Kabila, który rządził niemalże 2 dekady. Nowy prezydent prowadził aktywne działania dyplomatyczne, które w końcu doprowadziły do osiągnięcia pokoju. Rozmowy pokojowe osiągnęły oczekiwany efekt w 2002 r., kiedy w Sun City (RPA) podpisane zostało porozumienie pokojowe, które trochę uspokoiło sytuację w kraju. Skutkiem wojny w Kongo było wprowadzenie okresu stabilizacyjnego w kraju, zakładającego utworzenie rządu przejściowego na 2 lata, a następnie przeprowadzenie demokratycznych wyborów. W 2006 r. wybory wygrał ponownie Joseph Kabila. Podjął on też kroki stabilizujące sytuację gospodarczą, kierując ją na sprawdzone tory gospodarki rynkowej z ograniczoną rolą państwa. Z pomocą BŚ i MFW podjęte zostały kroki liberalizujące gospodarkę, przywrócona została równowaga makroekonomiczna i istotnie ograniczony dług publiczny (ze 135% w 2000 do zaledwie 16% w 2017 r.). W 2002 r. zanotowano po raz pierwszy od dekady pozytywny wzrost PKB po końcówce ery Mobutu i wojnie domowej. 90% eksportu Kongo stanowi eksport minerałów, przede wszystkim miedzi, kobaltu (blisko 50% światowych zasobów), cynku, manganu, węgla, uranu, platyny, wolframu, złota (Katanga), metanu (jezioro Kivu), diamentów, rudy żelaza, boksytów, a także ropy naftowej. Wiecznie zielone lasy równikowe zajmują połowę terytorium kraju i należą do największych w Afryce. Z kolei rzeki, jeziora, bagna i ocean są bogate w ryby. W 2008 r. doszło jednak do kolejnych konfliktów wewnątrz kraju, które wybuchały także w kolejnych latach, co dowodzi, że sytuacja w kraju nadal nie była stabilna. Warto dodać, że skutkiem wojny w Kongo było także wielokrotne łamanie praw człowieka, rabunkowa gospodarka surowcami naturalnymi kraju, co od początku istnienia niepodległego Kongo nie było niczym zaskakującym. Szacuje się, że wojny kongijskie pochłonęły w sumie 5,5 mln. ofiar, co czyni je najkrwawszym konfliktem w świecie po II Wojnie Światowej. Spowodowały one też gigantyczne przesiedlenia ludności, uciekających z DRK do sąsiednich krajów.
W 2012 r. konflikt wybuchł na nowo - tym razem za sprawą rebeliantów z ruchu M23, znanego też jako Kongijska Armia Rewolucyjna. Rebelia była nieoficjalnie wspierana przez Rwandę, rządzoną twardą ręką przez Paula Kagamé oraz Ugandę Museveniego. Mimo zaprzeczeń ze strony Rwandy trudno uwierzyć, by było inaczej, gdyż rebelianci dysponowali świetnym wyposażeniem, którego przecież sami nie byliby w stanie zakupić. W listopadzie 2012 r. rebelianci przejęli nawet kontrolę nad 2-milionową Gomą. Miasto to jest strategicznie ważne nie tylko ze względu na fakt, że jest największym skupiskiem ludności we Wschodniej DRK, ale też dlatego, że znajduje się tam centrum międzynarodowych organizacji pomocowych i misji pokojowych ONZ. Będąc w Gomie nie sposób ich nie zauważyć praktycznie każdym kroku. Oddziały pokojowe ONZ MONUSCO (to najdroższa misja ONZ w historii tej organizacji) ze spokojem przyglądały się wkroczeniu rebeliantów do Gomy, a sekretarz generalny ONZ ograniczył się tylko do rytualnego potępienia M23 za łamanie praw człowieka. Nie odnotowano jednak żadnego aktywnego udziału MONUSCO w walkach.
W listopadzie 2012 r. konflikt zbrojny zmusił ponad 140 tys. osób do opuszczenia swoich i tak lichych domostw. Eskalacja walk stanowiła po wcześniejszych wojnach kongijskich kolejne zagrożenie dla integralności konglomeratu narodowościowego Konga. 12 grudnia 2013 r. Po skutecznym kontrataku sił rządowych zostało podpisane porozumienie pokojowe w Nairobi 11 krajów afrykańskich. Zakładało całkowitą demobilizację i przekształcenie M23 w legalnie działająca partię polityczną, wtedy też wielu bojowników M23 zostało włączonych do kongijskiej armii. W listopadzie 2013 r. resztki ugrupowań rebelianckich uciekły na terytorium Ugandy i poddały się. Joseph Kabila oddał władzę po 3 kadencjach (zgodnie z konstytucją), opóźniając wybory o 3 lata z powodu epidemii eboli i ostrych zamieszek w niektórych prowincjach.
Wybory w 2019 r. wygrał kandydat opozycji Tshisekedi, było to pierwsze pokojowe przekazanie władzy opozycji bez większej przemocy lub zamachu stanu od czasu uzyskania niepodległości przez DRK. Wybór Tshisekediego, syna premiera DRK w latach 90-tych XX w., przyjęto ze sporym zaskoczeniem, gdyż pokonał on wielu znanych i doświadczonych kongijskich polityków, a on sam nie cieszył się szerokim poparciem partii opozycyjnych. Wielu uznawało go za niekompetentnego, od samego początku pojawiały się też oskarżenia wielu rywali i międzynarodowych obserwatorów o sfałszowanie wyników wyborów, które miał wygrać jego oponent, Martin Fayulu. Wygrana Tshisekediego była najprawdopodobniej wynikiem porozumienia zawartego z jego poprzednikiem Kabilą już po samych wyborach. Na jego mocy Kabila miał zachować istotne przywileje, w tym możliwość nominowania ministrów zza kulis.
Mimo krytyki i wielu przeciwności, nowy prezydent działał bardzo dynamicznie, chociaż trudno pozytywnie ocenić wyniki jego pierwszej kadencji. Z pewnością sukcesem był wzrost gospodarczy i wynikający z niego wzrost PKB z 52 mld. USD (2019) do 65 mld. USD (2022). Tshisekedi szybko opanował kryzys związany z pandemią Covid-19 i trochę poprawił przejrzystość wydatków państwa. Podpisał kilka nowych umów inwestycyjnych, poszerzył perspektywy dla handlu zagranicznego, przystępując do Wspólnoty Środkowoafrykańskiej EAC, poprawił też krajową infrastrukturę komunikacyjną.
W polityce międzynarodowej prezydent starał się postępować pragmatycznie, wyciągając DRK z długoletniej międzynarodowej izolacji po rządach Kabili. Krótko po przejęciu władzy pojechał do Europy, próbując zaskarbić sobie przychylność tamtejszych przywódców oraz zbudować swój pozytywny wizerunek. Na kierunku zachodnim jego naczelnym celem było odnowienie relacji z USA i UE, a także ocieplenie stosunków z byłym kolonizatorem – Belgią. Te działania okazały się skuteczne, jego osobiste relacje z zachodnimi politykami poprawiły się, a proces kongijsko-belgiskiego pojednania (w tym wizyta króla Belgii w DRK) stały się świetnym narzędziem PR-owym. Jednocześnie Thisekedi zawierał porozumienia gospodarcze z monarchiami Zatoki Perskiej i Chinami. Kosztowne umowy miały na celu rozwój rodzimej infrastruktury wydobywczej, co docelowo miało przyczynić się do wzrostu dochodów z eksportu surowców i zapewnić, by zasilały one bezpośrednio budżet państwa.
W innych dziedzinach prezydent nie był już tak skuteczny. Podobnie jak jego niesławni poprzednicy, Tshisekedi nie zrobił nic dla poprawy stanu demokracji w państwie ani dla warunków życia ludności, niejednokrotnie podejmując arbitralne decyzje w sprawie kierunków polityki i nominacji wiernych sobie ludzi na kluczowe stanowiska w państwie i gospodarce. Z zapowiadanych szumnie programów pomocowych dla społeczeństwa (takich jak wsparcie edukacji, finansowane przez Bank Światowy) nic nie wyszło, a obiecane środki w znacznej mierze nigdy nie trafiły do potrzebujących. Podobny los spotkał zapowiadany zapał w walce z korupcją, osądzeniem przestępstw ery Kabili, z którym Tshisekedi szybko zerwał relacje i uzgodnienia czy naprawa krajowego przemysłu wydobywczego, zyski z którego zamiast do budżetu państwa, trafiały do wąskich elit.
Największym jednak cieniem na pierwszej kadencji Tshisekediego były pogarszające się relacje z Rwandą i wybuch walk na wschodzie kraju. Konflikt z M23 ma bardzo długą historię, której warto się dokładniej przyjrzeć, by zrozumieć, o co w nim chodzi. Kiedy DRK uniezależniła się od Belgii i ogłosiła niepodległość, uznała za rdzenne wszystkie grupy etniczne, które zamieszkiwały jej terytorium przed słynną konferencją w Berlinie (1884), która przypieczętowała podział Afryki między mocarstwa kolonialne, w tym Belgię. We wschodnim Kongu mieszkała wówczas mniejszość Banyamulenge, mówiąca językiem kinyarwanda, czyli językiem, którym mówią Hutu i Tutsi w Rwandzie i Burundi. Banyamulenge wyemigrowali do Konga na długo przed konferencją berlińską, wypędzeni przez krwawe walki między najpotężniejszymi klanami rodzinnymi Rwandy, w większości zresztą zintegrowali się z organizacjami plemiennymi grup, które ich przyjęły. Nieliczne organizacje plemienne Banyamulenge, które jeszcze istniały w latach 30-tych XX w., zostały rozwiązane przez belgijskich kolonialistów. I tak Banyamulenge żyli wśród innych grup etnicznych wschodniego Konga, zachowując swój język, ale nie stanowili już własnej zorganizowanej grupy etnicznej. W latach 40-tych XX w. młodzi Rwandyjczycy zaczęli emigrować w te strony, szukając pracy w belgijskich kopalniach, a potem w latach 60-tych XX w. władze zdominowane przez Hutu wygnały Tutsi z Rwandy, jak wcześniej wspomniano.
To te wydarzenia spowodowały, że do dziś ludzie w DRK uważają obywateli mówiących kinyarwanda za imigrantów, a zatem za ludzi, którym obywatelstwo DRK i prawa obywatelskie nie przysługują. Choć nikt nie jest w stanie odróżnić uchodźców od migrantów, migrantów od rdzennych Banyamulenge mieszkających tam od wieków ani Hutu od Tutsi, dla zwykłych ludzi ten, kto mówi kinyarwanda, jest uchodźcą Tutsi z Rwandy i powinien wrócić do siebie. Z tego też powodu wielu Banyamulenge nie mogło nabyć ziemi, co w kraju rolniczym jest bardzo bolesne ani znaleźć zatrudnienie w administracji lub w wojsku. To wszystko zmieniło się nagle w latach 90-tych XX w. Wtedy to kilka tysięcy młodych Banyamulenge dołączyło do RPF (Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego), rebeliantów Tutsi z Ugandy, którzy w październiku 1990 r. zaatakowali Rwandę, wywołując 3-letnią wojnę domową. Pod koniec wojny rwandyjski rząd Hutu rozpętał ludobójstwo Tutsi (https://www.thetravelingeconomist.com/post/rwanda), został obalony przez RPF (jednym z jego liderów był Paul Kagamé) i uciekł do Zairu. Wspierany przez rząd w Kinszasie zreorganizował się w obozach dla uchodźców.
Po kolejnych 2 latach Rwanda z nowym wiceprezydentem i szefem armii Kagamé napadła na te obozy. Razem z uzbrojonymi Banyamulenge oraz z kongijskimi rebeliantami pod wodzą Laurenta-Desiré Kabili (dawnego maoisty i przyjaciela Che Guevary) pomaszerowała do Kinszasy i zainstalowała tam Kabilę jako nowego prezydenta. Dzięki temu sytuacja Banyamulenge znacznie się polepszyła. Odtąd mogli oni pracować w administracji, posiadać ziemię i służyć w armii, dopóki w Kinszasie ponownie nie zmieniła się sytuacja: wkrótce Kabila wypędził swoich dotychczasowych sojuszników do Rwandy i sprzymierzył się z bojówkami Hutu. Ta sytuacja nie zmieniła się praktycznie do dzisiaj. Kiedy Kinszasa jest w konflikcie z Kigali, dozbraja bojowników Hutu, co z kolei Rwanda uważa za wrogi akt i wysyła przeciwko tym Hutu swoich wojowników. To właśnie ci wojownicy tworzą podstawę partyzantów M23. Są oni dobrze zorganizowani, skuteczni, zdyscyplinowani i świetnie wyposażeni. Jedyną różnicą między nimi a regularną armią jest to, że nie mają emblematów na mundurach (podobnie jak putinowskie „zielone ludziki” w Donbasie w 2014 r.). Kongijczycy twierdzą, że M23 pozyskuje środki finansowe z metali ziem rzadkich, diamentów i złota, które nielegalnie wykopuje na okupowanych terenach i przewozi przez granicę do Rwandy. Jednak szczegółowe analizy Francuzów i Belgów wykazały, że M23 ustanowiło coś na kształt własnej administracji nie tam, gdzie znajdują się cenne złoża, lecz tam, gdzie mieszka ludność Banyamulenge. Wygląda zatem na to, że M23 samo nie eksploatuje kopalń, lecz pobiera podatki od tych, którzy handlują minerałami rzadkimi, złotem i diamentami i wywożą je do Rwandy.
Tshisekedi okazał się niezwykle ambitnym szefem państwa. Szybko porzucił nieśmiałe próby łagodzenia napiętych relacji z Rwandą na początku swojej pierwszej kadencji i zdecydował się na radykalną zmianę w polityce regionalnej (sojusze z Ugandą i Rwandą). Dokonał też czystki w siłach zbrojnych, mianując wiernych sobie dowódców ora rozpoczął siłową stabilizację Kivu. Zrobił jednak duży błąd: jesienią 2021 r. wpuścił wojska Ugandy i Burundi, by na terytorium DRK ścigali swoich partyzantów, ale zapomniał o Rwandzie, która poczuła się osaczona i pominięta, a jest przecież regionalną potęgą militarną. Jej autorytarny prezydent - Paul Kagamé zawsze miał obsesje na punkcie bezpieczeństwa. Każdy, kto miał okazję być w Kigali i Rwandzie wie, co mam na myśli. Dlatego też Kagamé traktuje wschodnią część RDK nie jako odrębny kraj, lecz jako strefę buforową swojego bezpieczeństwa, bo przecież naród Rwandy utożsamia się w blisko 100% ze swoim wodzem (wybory prezydenckie w 2024 r. Kagamé wygrał zdobywając niebanalne 99% głosów, oczywiście jakakolwiek opozycja w Rwandzie od dawna nie istnieje, brutalnie unicestwiona przez prezydenta). Kagamé nigdy nie pozwoli na to, by kongijscy Hutu stanowili dla niego nawet najmniejsze zagrożenie. Traktuje on kongijskich Tutsi z M23 jako rwandyjskie wojsko zastępcze, chociaż temu zaprzecza.
Motywy zaangażowania Ugandy są czysto ekonomiczne. Dzieli ono jezioro Alberta (kiedyś po stronie ówczesnego Zairu nosiło ono nazwę jęz. Mobutu, a po stronie Ugandy - jez. Amina) razem z DRK. Kilka lat temu odkryto tam wcale niemałe złoża ropy, które Uganda eksploatuje, również te znajdujące się po stronie kongijskiej. Bogata we wszelkie surowce DRK zadowala się opłatami eksploatacyjnymi. Wydaje się, że w ramach tej geopolitycznej logiki konflikt we wschodnim Kongu będzie zamrożony na wiele lat. Może czasami dochodzić do zajęcia przez rebeliantów strategicznie położonej Gomy, która następnie będzie powracać do DRK w ramach jakiś kolejnych transakcji. Okres względnego spokoju trwał prawie 10 lat. W 2022 r. walki wybuchły na nowo, DRK oskarżyła Rwandę o inwazję i naruszenia swojej integralności terytorialnej poprzez zajęcie przygranicznego miasta Bunagany. Rwanda natomiast ciągle zaprzeczała oskarżeniom ze strony Konga o wsparciu rebeliantów z M23. Walki w czerwcu 2022 r. doprowadziły do tego, że ponad 30 000 kongijskich azylantów i ponad 100 żołnierzy DRK przedostało się do sąsiedniej Ugandy. Jeden z takich obozów uchodźczych już po stronie ugandyjskiej miałem okazję zobaczyć.
Chęci zmian regionalnego porządku na korzyść DRK doprowadziły do odwetu ze strony Rwandy, która szybko przeciągnęła na swoją stronę resztę państw obszaru Wielkich Jezior, zwiększyła również wsparcie dla bojówek działających na pograniczu kongijsko-rwandyjskim. Sytuacja stała się szczególnie krytyczna w momencie, kiedy oprócz prywatnych wojsk i najemników na terytorium Kivu znalazły się siły Kenii, Burundi i Ugandy, a Kagamé zagroził bezpośrednią inwazją. Próby twardego rozwiązania przy wsparciu podległych prezydentowi DRK generałów oraz wrogich wobec Kagamé oddziałów FDLR (Demokratycznych Sił Wyzwolenia Rwandy, utworzonych jeszcze w 2000), jedynie dolały oliwy do ognia.
Od 2022 r. przemoc w regionie Kivu stale eskalowała, do czego przyczyniały się przede wszystkim bojówki M23. Ani rząd DRK, ani międzynarodowe siły pokojowe nie były w stanie ustabilizować prowincji i powstrzymać pogłębiania się drastycznego kryzysu humanitarnego oraz śmierci setek ofiar. Zupełną bezsilność pokazała Wspólnota Wschodnioafrykańska EAC (międzyrządowa organizacja zrzeszająca 8 państw: Burundii, Kenię, Rwandę, Tanzanię, Ugandę, Sudan Płd., DRK i Somalię), mimo kilku inicjatyw pokojowych niewiele skuteczniejsza była Unia Afrykańska mimo organizacji kilku spotkań poświęconych przemocy w DRK.
W ten sposób Tshisekedi dotarł do wyborów prezydenckich w 2023 r., które jak zwykle w tym kraju okazały się jedną farsą. Wbrew założeniom przeprowadzenia głosowania w jeden dzień trwały one niemal tydzień. Prawie 30% lokali wyborczych w ogóle nie uruchomiono, a niezależni obserwatorzy odnotowali ponad 5 tys. przypadków poważnych naruszeń. Przy frekwencji 43% prócz Tshisekediego kandydowali: jego główny rywal Moise Katumbi, Martin Fayulu (prawdopodobny zwycięzca sprzed 5 laty) i Adolphe Mukenge (laureat pokojowej Nagrody Nobla). Przeciwnicy Tshisekediego krytykowali go za kryzys państwa, obiecując przywrócenie pokoju, poprawę warunków socjalnych, tradycyjnie walkę z korupcją czy nowe inwestycje w infrastrukturę krytyczną i wzrost gospodarczy. Z uwagi na całkowite podporządkowanie komisji wyborczej prezydentowi, poparcie licznych lokalnych liderów, a także system wyborczy faworyzujący kandydata z największym poparciem, wygrana Tshisekediego była praktycznie pewna. Zgodnie z oficjalnymi rezultatami, Tshisekedi uzyskał 73% wszystkich głosów, a Katumbi – jedynie 18%. Opozycja rytualnie potępiła proces wyborczy, a wyniki uznała za sfałszowane. Nie zmienia to jednak podstawowego faktu, że Tshisekedi naprawdę te wybory wygrał (potwierdzały to międzynarodowe organizacje nadzorujące głosowanie), chociaż urzędujący prezydent w rzeczywistości uzyskał ok. 50% głosów. Korzystając z funduszy państwowych był on w stanie sfinansować ogromną kampanię wyborczą oraz kształtować na swoją korzyść narrację w państwowych mediach, które są jedynymi dostępnymi za darmo dla wszystkich obywateli DRK.
Podczas swoich wieców Tshisekedi obiecywał poprawę warunków życia Kongijczyków, w tym wprowadzenie powszechnej służby zdrowia i darmowej edukacji, rozwój rodzimego przemysłu przetwórczego i technologii, wypowiedzenie wojny Rwandzie, ale także kontynuowanie reform z poprzednich lat. I to prawdopodobnie właśnie ostatnia obietnica stała się kluczowa. W kraju, w którym niewielu liczy na zmianę, a większość jest w pełni świadoma degrengolady elity politycznej i powszechnej korupcji, mechanizmy demokratyczne stają się teatralnym przedstawieniem, odgrywanym wspólnie przez pogrążone w biedzie społeczeństwo i potężnych watażków. W takich realiach demokracja staje się jedynie wydmuszką, a systemowa zmiana jest praktycznie niemożliwa w warunkach pokojowych. Nieliczne głosy protestu i demonstracje ze strony wyborców kandydatów opozycyjnych zostały szybko stłumione. W styczniu 2024 r. Tshisekedi został zaprzysiężony na drugą kadencję, a Kongijczycy wrócili do swoich problemów.
Jak wskazywali eksperci, zwycięstwo Tshisekediego było symbolem słabości i fasadowości kongijskiej demokracji, stanowiąc istotny krok wstecz na drodze do budowy nowoczesnego państwa prawa. Z drugiej strony system demokratyczny nie ma szansy funkcjonować w kraju od lat pogrążonym w licznych kryzysach, w którym znaczna część społeczeństwa żyje na granicy biedy i poniżej (indeks nierówności społecznych Giniego w 2020 r. wyniósł 44,7, co stanowiło wzrost z 42,1 punktów w 2012 r.). Stąd w przypadku DRK wybory należy rozpatrywać raczej jako przedstawienie teatralne imitujące mechanizmy demokracji, gdzie realna szansa na zmianę władzy nie tyle wynika z woli ludu, co z zakulisowych decyzji politycznych i ewentualnych nacisków zewnętrznych. Wybory z grudnia 2023 r. dobrze wpisywały się w ten schemat – dla kongijskich elit Tshisekedi stanowił wygodną opcję. Nowy-stary prezydent był bowiem politykiem, który przez 5 lat swojej pierwszej kadencji nie podejmował rzeczywistych inicjatyw na rzecz zmiany systemu (na którym również sam korzystał), a jego działalność doprowadziła do pewnej poprawy sytuacji gospodarczej. Społeczeństwo z kolei utożsamiało Tshisekediego ze stabilnym kursem, gwarantującym być może nieznaczny, ale budzący nadzieję trend poprawy warunków egzystencji.
Pomimo pojawiających się przed wyborami głosami o konieczności zjednoczenia, opozycja nie miała wystarczających sił ani poparcia, aby móc zagrozić rządom urzędującego prezydenta. Państwo było za słabe i pogrążone w zbyt wielu kryzysach wewnętrznych, aby móc podjąć próby samodzielnego rozwoju rodzimego przemysłu, stąd też oparcie się o pomoc zagraniczną i partnerstwa inwestycyjne jest kluczowe dla utrzymania wzrostu gospodarczego. Eksperci dostrzegają znaczący potencjał w poddanej renegocjacji umowie z Chinami, dzięki której DRK ma nie tylko uzyskać 70% udziałów we wspólnym koncernie wydobywczym (ekstrakcja kobaltu), ale również wsparcie infrastruktury cywilnej i komunikacyjnej. Nie była to pozytywna wiadomość dla decydentów z USA i UE, którzy nagle przypomnieli sobie o tych krajach afrykańskich, które są bogate w surowce mineralne. Stąd też UE podjęła inicjatywy zwiększające jej zaangażowanie na rzecz promocji pomocy rozwojowej i inwestycji w DRK, licząc na to, iż relacje Tshisekediego i zachodnich polityków były wcześniej dość poprawne. Szansa wyłaniała się w szczególności na polu poprawy warunków bytowych pracowników kopalni, które nie były dotąd regulowane prawnie (a obowiązujący tam system charakteryzowały praktyki niemalże kolonialne). Aby jednak uzyskać większy dostęp do kongijskich surowców, UE musiałaby zaproponować coś, co przebije oferty chińskie czy od partnerów bliskowschodnich, co wydaje się niestety mało prawdopodobne. W swojej kolejnej kadencji Tshisekedi stanął również przed wyzwaniem realizacji obietnicy rozbudowy krajowego przemysłu przetwórczego (kraj jest obecnie jedynie eksporterem nieprzetworzonych surowców). W perspektywie długoterminowej jest to działanie konieczne dla utrzymania trendu wzrostowego PKB oraz wyrwania DRK z pułapki „peryferiów”, czyli roli dostawcy zasobów naturalnych do państw wysoko rozwiniętych.
Jednak największym wyzwanie dla Tshisekediego i całego DRK pozostał konflikt w Kivu oraz złagodzenie napięć z Rwandą. Jest to o tyle istotne, iż wojna z M23 jest główną przyczyną kryzysu humanitarnego i czynnikiem destabilizującym, obniżającym efektywność władzy centralnej i potencjalnie niebezpiecznym dla wszelkich planów rządu w zakresie reform gospodarczych i społecznych. Potencjalne rozlanie się konfliktu na pozostałe państwa regionu Wielkich Jezior (np. poprzez penetrację ich terytoriów przez bojowników czy fale uchodźców) stanowić może zagrożenie dla całej architektury bezpieczeństwa Afryki Środkowej, może też zniweczyć wieloletnie wysiłki DRK na rzecz wewnętrznej konsolidacji, prowadząc w najgorszym wypadku do upadku i tak słabego już państwa. Dlatego też deeskalacja napiętych relacji z Rwandą oraz powstrzymanie rebelii na wschodzie kraju stanowią punkty krytyczne, decydujące o ostatecznym dorobku Tshisekediego oraz trwałości państwa jako takiego.
Tymczasem na początku 2025 r. swoje grosze do konfliktu rwandyjsko-kongijskiego zaczął dorzucać Donald Trump zaraz po swoim zaprzysiężeniu. Wprawdzie obiecywał on, że nie będzie wysyłał Amerykanów na cudze wojny i będzie prezydentem pokoju, ale dla DRK i jego bogatych złóż pierwiastków ziem rzadkich, do których zawsze miał wielką słabość, zrobił oczywiście wyjątek. W styczniu 2025 r. do Gomy i Bukavu, dwóch dużych miast na granicy z Rwandą i Burundi, weszli bojownicy M23, podbijając szybko kolejne regiony. Zabitych zostało tysiące ludzi, a setki tysięcy uciekło. Dwie duże prowincje zajęte przez M23 są bogate w niezwykle cenne surowce dla nowoczesnej elektroniki takie jak: miedź, lit, kobalt i koltan. Tshisekedi wpadł na pomysł zainteresowania sytuacją Trumpa. Jeśli ten ostatni wyśle swoje wojska i wyzwoli wschód DRK od M23, amerykańskie firmy z pewnością otrzymają licencje na wydobycie metali ziem rzadkich, diamentów i złota w prowincjach nad jeziorem Kivu. Niestety Europejczycy nie mają zbyt wiele argumentów, by przeciwstawić się Trumpowi i jego trochę archaicznym pomysłom kolonialnym żywcem wziętych z XIX w. Jednocześnie wobec regionu Wielkich Jezior popełnili podobne błędy, które wytykali Trumpowi na Ukrainie. Zarzucali bowiem Trumpowi, że pozycjonuje się na Ukrainie jako bezstronny koncyliator, mimo że dokonał wolty i wspiera wyłącznie stronę rosyjską, mając do tego w tej wojnie własne, bardzo konkretne interesy (dostęp do ukraińskich pierwiastków ziem rzadkich). Ponadto Trump wywierał presję, czasami w sposób brutalny i niezwykle upokarzający, tylko na jedną stronę konfliktu – Ukrainę, by doprowadzić walczących do stołu negocjacyjnego, co gorsze wydawał się być wbrew faktom przekonany, że to Ukraina była co najmniej współwinna wojnie. Trump ignorował też wiele zainteresowanych stron, które mogły zniweczyć porozumienie pokojowe, na jakim mu zależało, jak Unię Europejską, Turcję, Chiny i samą Ukrainę.
Problem w DRK polega jednak na tym, że politycy i eksperci szeroko rozumianego Zachodu nieustannie punktują Trumpa i USA za ich zachowanie na Ukrainie, ale sami zachowują się podobnie wobec Konga. Rada Bezpieczeństwa ONZ, przekonana, że Rwanda stoi za M23, a do tego mająca własne oddziały na wschodzie DRK, wezwała Rwandę do zakończenia wsparcia dla kongijskiej partyzantki. Własne sankcje nałożyła na Rwandę Kanada oraz wiele państw europejskich, w tym Niemcy, Belgia i Wlk. Brytania, planowane są kolejne, również na szczeblu unijnym. W zachodnim chórze uczestniczyły też USA. Nałożyły one sankcje w lutym 2025 r. na jednego polityka rwandyjskiego i jednego przedstawiciela M23. USA straciły większą kartę przetargową, gdyż pomoc rozwojową, którą Trump mógłby zagrozić wycofać, aby nacisnąć Rwandę, już wycofał, likwidując cały program USAID. Przy okazji Trump dolał w ten sposób paliwa do konfliktu, któremu rzekomo chciał położyć kres. Wstrzymując wszystkie afrykańskie projekty USAID, w tym też dla DRK, które dostawało rocznie ok. 1,3 mld. USD spowodował, że młodym ludziom na wschodzie kraju zatrudnionym przy realizacji projektów rozwojowych, nie pozostało nic innego, niż wstąpić do zbrojnych gangów, by przetrwać. Jeśli Trump zdecyduje się wysłać swoich marines do DRK, do czego namawia go sprytny Tshisekedi (po wyborach prezydenckich w 2023 r. ponownie przechytrzył swoich przeciwników, podebrał im posłów, zbudował własną większość w parlamencie i najpewniej przepchnie poprawkę do konstytucji, która pozwoli mu ubiegać się o trzecią i kolejne kadencje), to będą oni walczyć z oddziałami i zbrojnymi milicjami, którym jego polityka napędziła wojowników.
Generalnie narracja Zachodu w odniesieniu do Rwandy zmieniła się diametralnie. Jeszcze do niedawna wizerunek Rwandy był niezwykle pozytywny, kraj powstał po ludobójstwie Tutsi w latach 90-tych XX w. jak feniks z popiołów, a jej uznany i szanowany w świecie prezydent – Paul Kagamé, zbudował dzięki pomocy zewnętrznej (ta pomoc w 2024 r. stanowiła wciąż aż 7% PKB) dobrze zarządzane, stabilne, bezpieczne, nowoczesne i mało skorumpowane państwo, które przemieniło się nagle w obraz drapieżnej autokracji, próbującej zaanektować część sąsiada. Również przychylny dotąd Rwandzie tygodnik „The Economist”, opublikował w 2025 r. „cover story” pod tytułem „Rwanda bawi się w Putina w Kongo”. Podobnie jak Putin, który wysłał swoich uzbrojonych po zęby bojowników do wschodniej Ukrainy w 2014 r., aby wyzwolić rzekomo uciskanych tam Rosjan i rosyjskojęzycznych Ukraińców, ale nigdy nie przyznał się do słynnych „zielonych ludzików”, tak Paul Kagamé wysyłał przez lata żołnierzy, do których się nie przyznawał, by chronić Tutsi, rzekomo prześladowanych w DRK, a tak naprawdę chodzi o dostęp do rzadkich minerałów, złota i diamentów. Zobaczmy czy to porównanie jest słuszne.
Rwanda rzeczywiście toleruje od lat młodych ludzi z przeszkoleniem wojskowym, którzy walczą w szeregach M23, co zgodnie z wyrokami Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości jest „użyciem siły przeciwko innemu państwu”. Ponadto Rwanda zawsze twierdziła, że wśród walczących w szeregach M23 jest sporo uchodźców, którzy zostali wygnani ze swoich małych ojczyzn w kongijskich prowincjach Kivu, bo mówili językiem kinyarwanda, czyli językiem oficjalnym w Rwandzie i Burundi, który w DRK jest językiem mniejszości Banyamulenge. Trudno w tym przypadku wyciągać jakiekolwiek analogie z Donbasem, ponieważ tam nigdy nie było prześladowań ze względu na język, ani popytu na ochronę ze strony Rosji. Ani Rosjanie, ani rosyjskojęzyczni Ukraińcy nie byli uciskaną mniejszością, gdyż w Donbasie stanowili większość. Ponadto większość z nich uciekła z Donbasu nie przed władzami Ukrainy, ale przed armią rosyjską najpierw w 2014 r., a następnie w 2022 r. Napadając na Ukrainę, Rosja wyeliminowała zatem zagrożenie, które najpierw sama wymyśliła.
Zupełnie inaczej sytuacja wygląda we wschodnim Kongu. Rwanda dysponuje nowoczesną, skuteczną i zdyscyplinowaną armią w Afryce, podczas gdy armia kongijska jest skorumpowana i budzi strach tylko we własnym kraju, ponieważ łupi swoich obywateli. Żołnierze kongijscy nie są w ogóle opłacani albo dostają na tyle niewielki żołd, że muszą kraść. Ich oficerowie zarabiają dobrze tylko wtedy, gdy pełnią służbę w strefach wojennych, dlatego sami dbają, aby w ich sąsiedztwie nie było spokojnie, wtedy ich żołd rośnie. Zależy to również od liczby ich podwładnych, zatem podają fikcyjną liczbę żołnierzy i zgarniają ich żołd. Dowodzenie i rozpoczęcie konfliktu są dla nich opłacalne, ale wygrywanie już nie. Bardziej niż wygrać bitwę, opłaca się ją rozpocząć i uciec. Jest to poniekąd logiczne, gdyż jeśli zostaną ranni, muszą sobie radzić sami. Na wschodzie DRK usługi publiczne, takie jak opieka zdrowotna, szpitale, szkoły czy rezerwy żywności, świadczone są wyłącznie przez zachodnie organizacje pozarządowe. Państwo istnieje tam tylko w szczątkowej formie. Pomoc rozwojowa i zachodnie NGOs zdejmują z rządu w Kinszasie ciężar reformowania kraju. Na ulicach Gomy zdecydowana większość jeżdżących po ulicach samochodów nie posiada tablic rejestracyjnych, nikogo to nie dziwi (prócz mnie, ale tylko na początku pobytu), policja nikogo nie zatrzymuje, nie mówiąc już o egzekwowaniu prawa.
DRK jest przeciwieństwem Rwandy w każdym calu. Stolica Rwandy Kigali jest uważana za najczystsze miasto w Afryce, podczas gdy miasta kongijskie toną w śmieciach. Rwandyjskie miasta są nowoczesne, zdygitalizowane, nieźle zarządzane, podczas gdy w DRK wszystko jest w rozsypce, infrastruktura jest rudymentarna, zwykle w tragicznym stanie, a watażkowie i ich bojówki rządzą prowincjami. Do dzisiaj wschód Konga nie łączy żadna utwardzana droga z resztą kraju! Tymczasem rannymi bojownikami M23 opiekuje się rwandyjska służba zdrowia, ze szpitalami sponsorowanymi przez państwa arabskie i własnym ubezpieczeniem zdrowotnym dla personelu wojskowego. Dlatego też olbrzymie DRK, które jest 90 razy większe i ma 8 razy więcej mieszkańców niż mała Rwanda, nie jest w stanie od lat wyprzeć oddziałów wspieranych przez Rwandę. Prezydent Tshisekedi po latach konfliktu wpadł na oryginalny pomysł umiędzynarodowienia konfliktu, kiedy nie mógł sobie poradzić ze swoimi skorumpowanymi wojskami z pokonaniem rebelii M23. Na wschodzie DRK istniały przez lata, obok regularnego wojska, oddziały lokalnej milicji, nazywające się „patriotami” (Maji Maji i Wazalendo). Armia zaopatrywała je w broń do walki z M23. Kiedy i one zostały pokonane przez rebeliantów, Tshisekedi sprowadził wspomniane wojska Wspólnoty Wschodnioafrykańskiej EAC. Żołnierze zachowywali się jak „błękitne chełmy” ONZ, monitorując, obserwując i pisząc raporty, ale stanowczo odmawiali walki z M23, ponieważ nie chcieli być stroną konfliktu. Trudno się temu dziwić, skoro członkiem EAC jest też Rwanda.
Tshisekedi wyrzucił ich wtedy z kraju i poprosił o pomoc oddziały Południowoafrykańskiej Wspólnoty Rozwoju SADC (12 krajów). Najciekawszym był kontyngent z RPA, bo choć wysłany jako siły pokojowe najwyraźniej miał też walczyć. W lutym 2025 r. kongijskie oddziały ukrywające się za żołnierzami z RPA ostrzelały rwandyjskie miasto graniczne Rubavu (k. Gisenyi, w którym miałem okazję być). Rwanda odpowiedziała ogniem, zginęło 14 żołnierzy RPA, a przez ten ostatni kraj przetoczyła się fala demonstracji i oburzenia – najpierw przeciwko Rwandzie, a potem przeciwko własnemu rządowi, gdy szef armii ujawnił szczegóły rzezi przed komisją parlamentarną. Tshisekediemu nie pomogło też, że oddziały M23 otoczyły kilkuset rumuńskich najemników, schwytały ich i wywiozły do Rwandy. Na granicy uradowani Rwandyjczycy sfilmowali smartfonami, jak najemnicy idą z podniesionymi rękami do rwandyjskich pograniczników, którzy ich przeszukują i pakują do autobusów. Przy okazji wyszło na jaw, że każdy Rumun otrzymywał miesięczny żołd w wysokości kilku tysięcy euro, co wielokrotnie przewyższa wynagrodzenie kongijskiego oficera.
Nic zatem dziwnego, że w lutym 2025 r. M23 zdobyło Gomę, wielką, chaotyczną metropolię nad jeziorem Kivu (ma w niej piękną rezydencję Joseph Kabila). Przez Gomę przebiegają najważniejsze szlaki handlowe i migracyjne ze środkowego Konga na wschód, tam kwitnie handel przygraniczny i przemyt, cumują statki łączące region z miastami na południowym brzegu jeziora Kiwu. Po drugiej stronie granicy w Rwandzie leży Gisenyi, duże miasto żyjące głównie z handlu przygranicznego. W ramach odwetu Tshisekedi nakazał zamknięcie przejścia granicznego od godziny 15, co drastycznie zmniejszyło obroty handlarzy po obu stronach granicy. Gdy tylko M23 dotarło do miasta, granica została otwarta do późnych godzin wieczornych. Następnie Tshisekedi niczym Trump nałożył karne cła na cały import z prowincji Kiwu. To uczyniło wywóz rzadkich minerałów i innych cennych zdobyczy ze wschodu przez Kinszasę znacznie mniej opłacalnym i bardziej skomplikowanym niż transport przez Rwandę. Urząd celny to też zauważył i w efekcie Tshisekedi odwołał cła. Ciekawe, kiedy Trump zauważy, że nałożone światu cła ostatecznie też obrócą się przeciwko amerykańskim konsumentom i producentom. Stawiam, że nieprędko. Prezydent DRK z kolei kazał zamknąć banki na terenach zdobytych przez M23. Zwykli ludzie stracili w ten sposób dostęp do swoich pieniędzy i do przekazów z innych części kraju, bo przedsiębiorcy, handlarze i przemytnicy rozliczają się od dawna za pomocą kont w bankach Ugandy, Burundi i Rwandy. W ten sposób wschodnie prowincje DRK jeszcze bardziej związane będą z Rwandą.
Konflikt we wschodnim Kongu nie jest zatem tylko wynikiem rwandyjskiego ekspansjonizmu czy histerycznego stosunku Kigali do bojowników Hutu budzących ludobójcze skojarzenia. Jest przede wszystkim zakorzeniony w niezdolności establishmentu DRK do rządzenia własnym krajem, do pokojowego porozumienia się między sobą oraz do zreformowania własnej armii i administracji. W taki sposób, aby ich państwo mogło egzekwować swój monopol na przemoc, którą ich własny prezydent sprywatyzował na wschodzie kraju. Tam ludzie Tshisekediego wydają publiczne pieniądze na demobilizację i reintegrację rozmaitych milicji i band, które inni jego ludzie w tym samym czasie dozbrajają. Wskutek czego kongijski wschód stał się eldorado dla watażków i zabójców. Na granicy z Ugandą okopała się islamistyczna milicja, atakując ugandyjskie szkoły oraz porywając i zabijając dzieci, zatem ugandyjska armia przekroczyła granicę i zajęła strefę buforową. Na granicy z Burundi okopali się z kolei rebelianci walczący z burundijskim rządem. Tshisekedi nie może im dać rady, zatem pozwolił armii burundyjskiej na interwencję. Wtedy rebelianci sprzymierzyli się z M23 i Burundyjczycy się wycofali.
Trudno zrozumieć, dlaczego Rwanda miałaby trwale okupować lub anektować tereny na zachód od jeziora Kivu. Mit wielkiego imperium, do którego ponoć dążą Tutsi i Ugandyjczycy, istnieje wprawdzie od dziesięcioleci, ale wymyślili go i podsycają nacjonaliści Hutu. Wszystkie wspierane przez Rwandę milicje we wschodnim Kongu do tej pory starały się o to samo: o wcielenie do armii Konga, rozbrojenie bojowników Hutu i pełne prawa obywatelskie dla ludności Banyamulenge. Ale Tshisekedi był przekonany, że rebelia to spisek jego wewnętrznego politycznego wroga – swojego poprzednika Josepha Kabili. Dlatego stanowczo odmawia bezpośrednich negocjacji z M23, czego domaga się Rwanda. W dodatku coraz bardziej izoluje się od innych regionalnych przywódców. W niektórych spotkaniach kryzysowych odmówił uczestnictwa w ogóle, w innych łączył się zdalnie, po czym łączy łącza były nagle zrywane. Za to niczym Trump nie stroni od osobistych wycieczek pod adresem innych liderów afrykańskich. Kiedy Emmanuel Macron, korzystając z okazji w postaci spotkania Międzynarodowej Organizacji Frankofonii, chciał doprowadzić do spotkania Tshiskediego z Kagamem, Kongijczyk przyspieszył wylot z Paryża.
Tymczasem Kagamé pojawia się wszędzie, gdzie tylko może - elokwentny, uprzejmy, choć czasem nieco zgorzkniały. także z decyzji Rady Bezpieczeństwa ONZ i kilku ważnych sponsorów Rwandy, którzy wstrzymali pomoc rozwojową dla jego kraju, ale zostawiają w spokoju Kongo. Mimo że kongijska armia w lutym 2025 r. zbombardowała Gisenyi, zwabiła południowoafrykańskich żołnierzy w pułapkę, toleruje zbrojne grupy z całego świata w prowincjach Kivu i Ituri oraz dystrybuuje broń wśród watażków poszukiwanych jako zbrodniarze wojenni i figurujących na amerykańskiej liście sankcji. Ten podwójny standard wydają się stosować te same rządy europejskie, które wzywają USA do wywierania równej presji na obie strony wojny w Ukrainie i sprzeciwiają się wykluczeniu innych zaangażowanych państw z negocjacji. Światełkiem w tunelu zdają się zapowiedziane bezpośrednie rozmowy między rządem w Kinszasie i M23 – ale nie załatwiły ich ONZ, UE ani USA, lecz rząd Angoli. I to bez grożenia sankcjami.
Permanentny konflikt na wschodzie DRK jest przekleństwem tego kraju od uzyskania niepodległości. Granice tego olbrzymiego kraju (prawie 2,5 mln. km2 powierzchni i 100 mln. ludności) nigdy nie były naturalne, wschód DRK z regionem wielkich jezior afrykańskich nie miał nic wspólnego z zachodem, dlatego też przeciwstawiał się każdej władzy centralnej w Kinszasie. Trudno zatem być optymistą w tym zapalnym regionie Afryki, gdyż konflikt we wschodniej części Kongo jest immanentną częścią tego pięknego, ciekawego, aczkolwiek trochę niebezpiecznego kraju, w którym trzeba zachowywać się niezwykle ostrożnie. Spokojnych czasów Kongo nie powinno się zatem spodziewać. Problemów w nim nigdy nie brakowało i nie będzie brakowało przez najbliższe dekady. Z uwagi na wielkość tego olbrzymiego kraju warto obserwować jego zmagania rozwojowe w najbliższych latach.

Goma - targ

Jezioro Kivu

Goma

Granica Rwanda - DRK

Tschegera Island


Tchegera Island

Goma


Tchegera Island


Goma





Goma - katedra

Tchegera Island


Wulka Nyiragongo


Tchegera Island




Goma

Tchegera Island



Goma


Goma - rynek


Goma

Tchegera Island


Goma


Jezioro Kivu

Goma

Jezioro Kivu




Comments