Rwanda to absolutnie wyjątkowy kraj afrykański. Dzisiaj znany bardziej jako "Szwajcaria Afryki", ale jeszcze w połowie lat 90-tych XX w. był absolutnym piekłem na ziemi. Blisko 3 dekady po ludobójstwie Rwanda jest jednym z najbezpieczniejszych i najszybciej rozwijających się państw Afryki. Sukces kraju, położonego w jednym z najbardziej niestabilnych regionów na świecie to niezwykła historia odrodzenia po koszmarze końca ubiegłego wieku. Obecnie Rwanda jest drugą najszybciej rozwijającą się gospodarką Afryki (po Etiopii). Od kilkunastu lat utrzymuje stały wzrost PKB na poziomie około 8% rocznie (7,2% w 2018 roku wg danych Afrykańskiego Banku Rozwoju). W zestawieniu Corruption Perception Index 2018 Rwanda zajęła czwarte miejsce wśród najmniej skorumpowanych krajów Afryki (za Seszelami, Bostwaną i Wyspami Zielonego Przylądka). Wg. raportu Doing Business Index Banku Światowego (2019) Rwanda była na 29. miejscu wśród państw o najbardziej sprzyjających warunkach do prowadzenia działalności gospodarczej (Polska jest 33.). Tylko w 2018 r. zrealizowano inwestycje o łącznej wartości ponad dwóch miliardów $, a PKB na mieszkańca wzrósł ze 146 $ w 1994 r. do 819 $ w 2018, co jest nadal jednym z najniższych wskaźników zamożności społeczeństwa na świecie (zaledwie 167 miejsce na świecie). Jednak jakość życia w tej "Szwajcarii Afryki" dla ubogich w ostatnich 2 dekadach stale wzrasta. Nastąpiło polepszenie jakości i dostępności opieki zdrowotnej oraz edukacji (97% dzieci uczęszcza do szkoły podstawowej – najlepszy wynik w Afryce), odnotowujemy wzrost długości życia, spadek śmiertelności wśród niemowląt i zarażeń wirusem HIV. Jednak Rwanda wciąż zmaga się z wieloma problemami. Poniżej granicy ubóstwa żyje wciąż 39% populacji tego 12 milionowego kraju. Rosnącym wyzwaniem jest też bezrobocie wśród młodych ludzi, którzy stanowią ponad połowę obywateli. Trzeba też zaznaczyć, że mimo rosnących wskaźników gospodarczych wciąż około 1/3 budżetu Rwandy pochodzi z pomocy zagranicznej. Grupy zamieszkujące przedkolonialną Rwandę były wyraźnie zróżnicowane. Najbardziej dostrzegalnymi różnicami były: liczebność, wygląd fizyczny oraz pozycja w społecznej hierarchii. Lud Tutsi, zajmujący się głównie hodowlą bydła, stanowił 10-15% populacji. Od pozostałych grup odróżniała jego przedstawicieli smuklejsza budowa ciała, wyższy wzrost i podłużny kształt twarzy. Zachowywanie wewnętrznej jedności i zręczne rozgrywanie konfliktów między podzieloną ludnością Hutu zapewniało mniejszości pasterskiej dominującą pozycję w królestwie. Jednym z przejawów uprzywilejowania Tutsi było wyłączenie ich z nałożonego na mieszkańców obowiązku świadczenia pracy. Lud Hutu, podstawa rwandyjskiej armii, stanowił aż 85‑90% populacji. Najniższą pozycję w społecznej hierarchii zajmował lud Twa, stanowiący mniej niż 1% ludności państwa. Byli to rdzenni mieszkańcy terenów dzisiejszej Rwandy, myśliwi i zbieracze, wykonujący zawody niecieszące się uznaniem Hutu i Tutsi. Choć podziały społeczne w przedkolonialnej Rwandzie były wyraźne, można uznać, że społeczne granice były przenikalne – istniała możliwość przechodzenia z grupy do grupy. Niektórzy badacze stwierdzają, że najważniejszy był wówczas fakt posiadania bydła: posiadaczy bydła określano jako Tutsi, natomiast ci, którzy bydła nie mieli, byli przypisywani do Hutu. Możliwa więc była sytuacja, w której zubożałego Tutsi uznawano za Hutu, a zamożnego Hutu – za Tutsi. Do samej wojny i konfliktu etnicznego, który potem stał się zarzewiem ludobójstwa bezsprzecznie przyczynili się Europejscy kolonizatorzy. Rwanda była jednym z ostatnich regionów w Afryce skolonizowanych przez Europejczyków. W 1885 r. została ona uznana jako niemiecka strefa wpływów. Traktat niemiecko-brytyjski z 1890 r., określający strefy wpływów w Afryce Wschodniej, władzę nad terytorium Rwandy przekazywał finalnie Niemcom. Europejczycy uznali jednak, iż ten obszar kontynentu nie daje szans na szybkie wzbogacenie się, postanowili więc prowadzić w regionie politykę rządów pośrednich. Ingerencja władz niemieckich ograniczała się do spraw najistotniejszych i przejawiała się bądź w składaniu kurtuazyjnych wizyt królom przez cesarskiego rezydenta, zazwyczaj raz do roku, bądź też w zbrojnym popieraniu ich przy przetargach z niepokornymi wasalami. Poza tym nie mieszano się do spraw wewnętrznych , jakkolwiek niekiedy cesarski rezydent dyskretnie udzielał dobrych rad ich władcom. Przy takim układzie stosunków życie krajowców biegło tu jeszcze po dawnemu, pod panowaniem własnych dziedzicznych władców, rządzących się odwiecznym, przez tradycję uświęconym prawem zwyczajowym. W kolejnych latach Rwanda stała się częścią Niemieckiej Afryki Wschodniej. Władze niemieckie zadecydowały, że Rwanda nie będzie przyjmowała kupców i osadników z Europy, a zezwolenie na działalność misyjną na terenie kraju otrzymali jedynie katoliccy misjonarze, którzy przejęli obowiązek edukowania miejscowej ludności. Wielu badaczy podkreśla negatywny wpływ szkolnictwa na rwandyjskie społeczeństwo, w szkołach prowadzonych przez misjonarzy całe pokolenia wychowywano w duchu ideologii o wrodzonej niższości ludu Hutu. Kolonialna edukacja skaziła sposób myślenia i wrażliwość Afrykanów, rozprzestrzeniając wśród nich rasizm i samonienawiść. Niemcy nie rządzili jednak krajem bezpośrednio przez swojego gubernatora, do administracji kraju wykorzystywali miejscowych wodzów z plemienia Tutsi. Trudno w to uwierzyć, ale kraj był kontrolowany przez zaledwie 5 urzędników (maksymalnie) i 166 żołnierzy. W 1914 r. w Europie wybuchła I Wojna Światowa, która w krótkim czasie rozprzestrzeniła się na cały kontynent, a następnie na kolonialne posiadłości mocarstw w Afryce. W sierpniu 2014 r. von Lettow-Vorbeck, jeden z dowódców Armii Cesarstwa Niemieckiego, wkroczył na terytorium Kenii, rozpoczynając tym samym działania wojenne w rejonie Niemieckiej Afryki Wschodniej. Mimo początkowych sukcesów swojej armii, w 1916 r. Niemcy zostali wyparci z terenów Rwandy przez ofensywę belgijską. Dokumentem, który wyznaczył nowy podział stref wpływów w Afryce, był traktat wersalski. Na jego mocy kolonie niemieckie rozdzielono między zwycięskie państwa, tworząc w ten sposób terytoria mandatowe Ligi Narodów. Zgodnie z późniejszymi decyzjami Ligi Narodów (1922), Rwanda znalazła się w belgijskiej strefie wpływów, a w sierpniu 1925 r. podjęto decyzję o połączeniu Rwandy i Burundi z Kongiem Belgijskim. Mimo że oficjalnie terytoria mandatowe nie były europejskimi koloniami, dla ludności zamieszkującej te ziemie różnica była niewielka albo nie było jej wcale. Belgijskie władze ingerowały w wewnętrzne sprawy Rwandy w znacznie większym stopniu niż poprzednicy. Nie chcąc jednak angażować zbyt wielu sił wojskowych, z powodzeniem zaczęły stosować wobec miejscowej ludności zasadę dziel i rządź (divide et impera). Już od początku obecności na terenie podlegającego im terytorium mandatowego Belgowie faworyzowali rwandyjską mniejszość. Tutsi mieli ułatwiony dostęp do edukacji oraz stanowisk administracyjnych, współuczestniczyli też w procesie rządzenia. Wykluczonym ze służby państwowej, coraz bardziej rozgoryczonym Hutu pozostawała jedynie edukacja na kierunkach teologicznych i posługa kapłańska. Może tow pewnym stopniu tłumaczyć postawę tych rwandyjskich duchownych, którzy w 1994 r. nie tylko nie potępili jednoznacznie ludobójstwa, ale też aktywnie w nim uczestniczyli. W latach 30-tych XX wieku na terenie całego państwa wprowadzono etniczne karty identyfikacyjne, co znacznie przyczyniło się do petryfikacji istniejących w społeczeństwie podziałów. Od tej chwili przynależność etniczna stała się cechą określającą życiowe szanse jednostek – wykształceni Hutu mieli zdecydowanie mniejsze możliwości zdobycia pracy niż wykształceni Tutsi, a to niemal automatycznie skazywało ich na gorsze warunki bytowe. Pauperyzację Hutu pogłębił proces parcelacji gospodarstw rolnych, przeprowadzony przez Tutsi przy wsparciu administracji belgijskiej. Wprowadzenie kart określających przynależność etniczną skutkowało nie tylko instytucjonalizacją podziału między Tutsi i Hutu. 70 lat później te same karty identyfikacyjne ułatwiły przeprowadzenie ludobójstwa. Rwanda do 1962 r. znajdowała się pod panowaniem belgijskim i to właśnie Belgom zarzuca się krzewienie etnicznej nienawiści. To oni bowiem stworzyli sztuczny podział społeczeństwa rwandyjskiego na dwa plemiona: Tutsi i Hutu. Różnicowania obu dokonywano w oparciu o wątpliwe kryteria fizyczne − wzrost, odcień koloru skóry czy kształt nosa. Hutu zajmować mieli się hodowlą bydła, podczas gdy Tutsim przypisano rolę rolników. Belgowie faworyzowali Tutsi, widząc w nich oparcie dla swojej władzy w Rwandzie. W 1932 r., wprowadzając „dowód tożsamości etnicznej” przypieczętowali oni formalny podział plemion. Odtąd w dowodzie tożsamości każdego Rwandyjczyka znajdowała się adnotacja o tym, do którego z nich należy. W 1953 r. król Mutara III, zainspirowany wolnościowymi ideami upowszechniającymi się na kontynencie, upomniał się o prawo społeczeństwa rwandyjskiego do samostanowienia. Wydarzenie to doprowadziło do wzrostu napięcia między belgijskimi władzami, a popieraną dotychczas bezwarunkowo mniejszością Tutsi. Belgowie diametralnie zmienili swoją długoletnią politykę wewnętrzną – zaczęli oficjalnie sprzyjać postulatom demokratyzacji życia publicznego, a więc procesowi, który w szerszej perspektywie musiał zakończyć się przejęciem władzy przez Hutu. Ten radykalny zwrot w polityce administracji belgijskiej wykorzystali działacze Hutu, wzywający do przełamania politycznej dominacji Tutsi. W 1957 r. aktywiści Hutu opublikowali swój manifest, a następnie przystąpili do tworzenia zwartego ruchu politycznego. W ten sposób w 1959 r. Narodowa Unia Rwandy (UNAR), monarchistyczne ugrupowanie elit Tutsi, zyskała potężnego konkurenta – Ruch Emancypacji Ludu Hutu (Parmehutu). Bezkompromisowa postawa konserwatywnych działaczy Tutsi, którzy konsekwentnie odrzucali postulaty dotyczące eliminacji praktyk dyskryminacyjnych, znacznie pogorszyła i tak już napięte nastroje społeczne i przyczyniła się do wybuchu zamieszek na terenie całego kraju (1959). Problemy z pacyfikacją rozruchów uświadomiły władzom belgijskim, że powoli przestają panować nad sytuacją w Rwandzie, podjęły więc one decyzję o wycofaniu się z jej terytorium. Ostatni władca Rwandy i jego urzędnicy zostali wypędzeni z kraju, a do władzy doszli liczniejsi Hutu. W lipcu 1962 r. Rwanda uzyskała niepodległość po cofnięciu przez ONZ mandatu powierniczego Belgii nad terenami Rwandy i rozpadzie Burundi i Rwandy, a władza została przekazana działaczom Parmehutu. Powołując się na wolę większości obywateli wyrażoną w referendum z 1961 r., nowy rząd Hutu ogłosił zniesienie monarchii i zastąpienie jej ustrojem republikańskim typu prezydenckiego. Urząd prezydenta zaraz po odzyskaniu niepodległości objął lider Parmehutu – Grégoire Kayibanda. W 1973 r. władzę w Rwandzie w wyniku zamachu stanu przejął Hutu Juvénal Habyarimana wraz ze wspierającym go Narodowym Ruchem Rewolucyjnym na rzecz Rozwoju (MRND). Jedną z pierwszych decyzji dyktatora było zawieszenie działalności parlamentu i wprowadzenie systemu monopartyjnego. Mimo, że oficjalnie głoszono hasła jedności narodowej, sytuacja prześladowanej mniejszości nie zmieniła się. Skutkiem represji ze strony władz była stale rosnąca liczba emigrantów – w latach 1950‑1963 Rwandę opuściło ok. 300 tys. Tutsi. Na początku lat 90-tych poza granicami państwa znalazło się 500 tys. uchodźców, którzy według ówczesnych rwandyjskich władz nie mieli prawa powrotu do ojczyzny. Od tej chwili sytuacja mniejszości uległa gwałtownej zmianie – Tutsi stali się obiektem dyskryminacji i celem ataków ze strony pałających chęcią odwetu bojówkarzy Hutu. Uciekając przed kolejnymi pogromami, znajdowali oni schronienie głównie na terenie sąsiedniej Ugandy. Potomkowie uchodźców Tutsi pod wodzą Paula Kagamé utworzyli w 1987 r. Rwandyjski Front Patriotyczny (RPF), który odegrał kluczową rolę w rwandyjskiej wojnie domowej w latach 90-tych. Trzy lata później RPF rozpoczął partyzancką wojnę z władzą Habyarimana. Bezkompromisowa postawa Habyarimany skłoniła uchodźców do podjęcia próby siłowego rozwiązania konfliktu – w 1990 r. wojska RPF stacjonujące w Ugandzie wkroczyły na teren Rwandy. Reżim Habyarimany, uzyskawszy wojskowe wsparcie Francji, zdołał odeprzeć atak rebeliantów. Choć polityczni działacze Hutu nie mieli zamiaru iść na ustępstwa wobec przedstawicieli mniejszości, ani tym bardziej dzielić się z nimi władzą, francuscy sojusznicy zmusili rząd do podjęcia rozmów pokojowych z rebeliantami. Po długich negocjacjach, w sierpniu 1993 r., zwaśnione strony podpisały tzw. Porozumienia z Aruszy w Tanzanii. Układ pokojowy zakładał całkowite wygaszenie walk i podział władzy w państwie oraz przyznawał uchodźcom Tutsi prawo powrotu do ojczyzny. Nad realizacją postanowień układu miały czuwać stacjonujące w stolicy pokojowe siły ONZ (UNAMIR). Jak się wkrótce okazało, Porozumienia z Aruszy nigdy nie zostały zaakceptowane przez radykałów Hutu, a ich podpisanie miało jedynie zadowolić zewnętrznych obserwatorów. Perspektywa utraty pełni władzy skłoniła do działania ekstremistów skupionych w ruchu społeczno‑politycznym Hutu Power. Organizacja ta, odrzucając możliwość jakiegokolwiek porozumienia, z każdym dniem napędzała propagandę wymierzoną w Tutsi. W zamieszczaniu napastliwych artykułów przodował tygodnik „Kangura”. W jednym z artykułów z 1994 roku napisano, że misją gazety jest: „nieżałowanie wysiłków, by mówić wszystko. Historia nas nagrodzi. Czy naprawdę mamy się godzić na to, by Hutu znosili śmierć i niepowodzenia, podczas gdy bogactwa są monopolizowane przez tych, których imion nie chcemy zdradzać?”. To właśnie w tej gazecie w grudniu 1990 r. umieszczono dziesięć przykazań Hutu, którymi kierować miało się całe „prawdziwe” rwandyjskie społeczeństwo. Przykazania wzywały do otwartej nienawiści wobec Tutsich, przedstawiały ich jako podkategorię ludzi, zaś Hutu, którzy pozostawali z nimi w jakichkolwiek kontaktach uznawały za zdrajców. Według przykazań: „1. Każdy Hutu powinien wiedzieć, że kobieta Tutsi, gdziekolwiek jest, pracuje dla interesów ludu Tutsi. Dlatego będzie uznany za zdrajcę każdy Hutu, który: a) poślubia kobietę Tutsi; b) przyjaźni się z kobietą Tutsi; c) zatrudnia kobietę Tutsi jako sekretarkę lub konkubinę; (...) 4. Każdy Hutu powinien wiedzieć, że każdy Tutsi jest nieuczciwy w interesach. Jego jedynym celem jest władza dla jego ludu. Dlatego będzie uznany za zdrajcę każdy Hutu, który: a) zakłada spółkę z Tutsi; b) inwestuje swoje albo rządowe pieniądze w przedsięwzięcie Tutsi; c) pożycza pieniądze Tutsi albo pożycza od niego; d) sprzyja Tutsi w interesach; 5. Wszystkie strategiczne pozycje, polityczne, administracyjne, ekonomiczne, wojskowe i policyjne powinny być w rękach Hutu; (…) 8. Hutu nie powinien dłużej litować się nad Tutsi”. Rwandyjskie społeczeństwo poddawane było zatem nieustannej indoktrynacji przez media otwarcie wspierające ekstremistyczne siły realizujące ideologię Hutu Power. Napięta sytuacja polityczna w kraju dodatkowo zaogniała i tak gorące już nastroje społeczne. Do niepiśmiennych członków społeczeństwa docierało natomiast głównie Radio Tysiąca Wzgórz (Radio Télévision Libre des Mille Collines - RTLM). Na jego antenie podnoszono tematy omawiane na łamach prasy sponsorowanej przez ekstremistów. Propagandziści starali się zaszczepić w odbiorcach przekonanie o obcym pochodzeniu Tutsi, przedstawiając ich jako odrębną rasę i wyrzucając poza rwandyjskie społeczeństwo. Audycje miały wzbudzić i podtrzymać strach przed Tutsi, których określano mianem karaluchów. Głoszono, że prawdziwym celem RPF jest przywrócenie monarchii i eksterminacja ludności Hutu, nawoływano więc do przygotowywania planów samoobrony. Publicznie nawoływano do eliminacji ‘karaluchów’ z życia publicznego i politycznego. Wielu korespondentów mediów międzynarodowych rezydujących wtedy w Rwandzie pisało, że radio to było traktowane niemalże jak Głos Boży i jeśli radio nawoływało do przemocy, wielu Rwandyjczyków odpowiadało wierząc, że są oni zobowiązani robić to, co im nakazano. Serca słuchaczy radio podbiło dzięki swobodnemu stylowi podawania informacji i prostemu językowi. Radio miało charakter interaktywny − słuchacze mogli na żywo wypowiedzieć się na antenie i podzielić się swoją opinią z innymi. Dużą część ramówki wypełniała muzyka – zarówno anglojęzyczne zachodnie hity, jak i przeboje lokalnych wykonawców. Co ważne RTLM jako swoją docelową grupę słuchaczy traktowało przede wszystkim młodych mężczyzn Hutu, którzy stali się później trzonem komand egzekucyjnych. Celem tych zabiegów medialnych było indoktrynowanie i wpajanie Hutu nienawiści do plemienia Tutsi. „Radio Tysiąca Wzgórz” posługiwało się tu dwiema podstawowymi metodami: wzbudzaniem w słuchaczach „syndromu oblężonej twierdzy” i demonizowaniem oraz dehumanizowaniem Tutsich w umysłach słuchaczy. RTLM nieustannie przekonywało swe audytorium, że wszyscy Hutu w Rwandzie są w stanie permanentnego zagrożenia. Demonizowano partyzanckie ataki RPF-u sugerując, że są one wspierane przez odśrodkowe działania Tutsich mieszkających w samej Rwandzie. Straszono, że w razie zwycięstwa Tutsi będą chcieli pomścić wszystkie krzywdy i krwawo zemszczą się na Hutu. Przekonywano, że Hutu, jeśli chcą przetrwać, muszą się zjednoczyć w walce i być gotowymi na uderzenie prewencyjne przeciw Tutsim, wspieranym przez zdradzieckich Europejczyków: „Bądźcie wytrwali w walce z karaluchowatymi bojówkami Tutsi, którzy idą, mówiąc, że odbiorą nam władzę. Nigdy jej nam nie odbiorą. Proszą o pomoc dzieci, białych ludzi i czarnoksiężników. Ale to nie ma znaczenia, bo nawet biali ludzie i ci skurwysyny Belgowie, którzy pójdą wszędzie, by tylko zdobyć pieniądze albo kobiety, nie mogą nam nic zrobić. Amerykanie ze swoimi Tutsi i Belgami zaczynają grozić, że gdzie indziej będą wysyłać swoje dolary, jeśli Rwanda odmówi władzy Tutsim. Zostawcie Tutsich w spokoju, a sami rozwiążemy nasze problemy. Problemy kraju są rozwiązywane przez jego własnych obywateli, nie przez cudzoziemców”. Po wybuchu ludobójstwa radio zagrzewało do mordów na Tutsi. Podkreślano, że zabijanie jest obowiązkiem każdego prawdziwego Rwandyjczyka i prawdziwego Hutu: „Kochani słuchacze, otrzymujemy informacje, że niektórzy z Was nie dołączyli do swoich braci w walce o wyplenienie tej plagi karaluchów z kraju. Niektórzy z was uważają, że to złe, że może nie powinniśmy się pozbywać wszystkich najeźdźców Tutsi i zamiast tego próbować się z nimi porozumieć. Czy zapomnieliście o wszystkim, co nam zrobili? To oni współpracowali z Belgami, ukradli naszą ziemię i traktowali nas jak psy. To oni zrobili z nas chłopców do bicia i teraz wracają. Ci najeźdźcy, ci mordercy są tu znowu, by zrobić nam to, co zrobili w przeszłości. Rwanda to ziemia Hutu. Jesteśmy większością, a oni są zdradziecką, morderczą mniejszością. Nie pozwolimy im zabrać władzy z rąk Hutu, by znowu mogli nas ciemiężyć. Tu radio RTLM, Radio Hutu Power. Bądźcie czujni przyjaciele, obserwujcie swoich sąsiadów”. W skierowanej przeciwko Tutsim propagandzie ważną rolę odgrywała muzyka. „Radio Tysiąca Wzgórz” z dużą częstotliwością puszczało przeboje barda ekstremistów Hutu Simona Bikindiego, uważanego na Zachodzie za rwandyjskiego Michaela Jacksona. Bikindi był także współzałożycielem RTLM. Jedną z najbardziej znanych jego piosenek był utwór o znamiennym tytule ‘"Nienawidzę tych Hutu". Bikindi opowiadał w niej o swojej nienawiści wobec swoich współplemieńców, którzy zdradzili ideę Hutu Power i sprzeniewierzyli się walce o plemienną tożsamość, oto przykład jego "twórczości": „Nienawidzę tych Hutu, tych aroganckich Hutu, bufonów, którzy gardzą innymi Hutu; Nienawidzę tych Hutu, tych od-hutuizowanych Hutu, którzy stracili swoją tożsamość, drodzy towarzysze!; Nienawidzę tych Hutu, tych Hutu, którzy maszerują ślepo jak imbecyle, ten gatunek naiwnych Hutu, którzy są manipulowani i sami się wykańczają, dołączając do wojny, której przyczynę ignorują; Nienawidzę tych Hutu, którzy jeśli muszą zabijać − zabijać, przysięgam wam, zabijają Hutu, drodzy towarzysze; Nienawidzę ich i nie przepraszam za to; Na szczęście jest ich już tak mało…” Na terenie całego państwa uformowano zbrojne oddziały (Interahamwe) oraz młodzieżową milicję. Obie organizacje miały wspólny cel, choć różnił je polityczny rodowód – zbrojne oddziały były bojówką partii rządzącej (MRND), natomiast milicja została utworzona przez radykalną Koalicję na Rzecz Obrony Republiki (Coalition pour la défense de la République - CDR). Członków obydwu organizacji wyposażono w broń i zapewniono im szkolenie wojskowe, a ich ataki na cywilną ludność Tutsi pozostawały bezkarne. Wielu skrajnych działaczy Hutu uznało porozumienia z Aruszy za zdradę nie do przyjęcia. Okazało się też, że oddziały ONZ w Rwandzie - wspomniany UNAMIR - były niedofinansowane, słabo obsadzone i mało skuteczne w obliczu coraz bardziej prawdopodobnego, kolejnego wybuchu konfliktu. Tymczasem rwandyjskie ludobójstwo był już staranie planowane i przygotowywane. W styczniu 1994 r. do dowództwa UNAMIR-u zgłosił się pewien Rwandyjczyk z alarmującymi informacjami na temat planów bojówek Hutu − Interahamwe. Dostarczył on informacji i dowodów na gromadzenie przez bojówkarzy ogromnych ilości broni, która służyć miała ostatecznemu rozwiązaniu „problemu” Tutsi. Skrajni działacze Hutu tworzyli listy obywateli, którzy mieli zostać zgładzeni. Mimo trudnej sytuacji gospodarczej, Rwanda była trzecim na kontynencie afrykańskim importerem broni. Między styczniem 1993 a marcem 1994 roku rząd rwandyjski zakupił od Chin ponad 500 tys. maczet. Z dnia na dzień wzrastała liczba Hutu angażowanych w obowiązkowe ćwiczenia wojskowe. ONZ nie reagowało jednak na coraz wyraźniejsze sygnały o groźbie czystek. Pomne wydarzeń z somalijskiego Mogadiszu, wolało nie angażować się w kolejny konflikt na kontynencie afrykańskim. Zgromadzenie Ogólne ONZ nakazało siłom UNAMIR-u pozostać więc bezstronnym i nie angażować się w ewentualne walki. Tymczasem sytuacja systematycznie ulegała pogorszeniu. Spór o to, kto był rzeczywistym sprawcą zamachu na prezydenta Habyarimana (zginął w katastrofie lotniczej razem z prezydentem Burundi), trwa do dzisiaj. Popularna interpretacja głosi, że za śmiercią prezydenta stali radykalni działacze Hutu, wydarzenie to stało się bowiem wygodnym pretekstem do rozpoczęcia starannie zaplanowanej akcji ludobójstwa. Mordy rozpoczęły się już godzinę po zamachu. Pierwszymi ofiarami jednostek Interahamwe oraz żołnierzy Gwardii Prezydenckiej stali się politycy Hutu opowiadający się za realizacją postanowień Porozumienia z Aruszy. Zamordowano m.in. urzędującą premier Agathe Uwilingiyimanę, zginęli również ochraniający ją belgijscy najemnicy. Katastrofa dała sygnał do rozpoczęcia trwającej blisko sto dni rzezi ludności Tutsich oskarżonych o zamach na prezydenta. Sygnałem rozpoczynającym ludobójstwo miała być zakodowana wiadomość podczas audycji radia RTLM „Ściąć wysokie drzewa!”. Na ulicach porozstawiano blokady i posterunki, na których sprawdzano dowody tożsamości. Tutsich zabijano na miejscu. Mordowani byli zresztą wszyscy, bez wyjątku − kobiety, dzieci, mężczyźni, starcy. Nie tylko Tutsi, ale także Hutu oskarżeni o ich wspieranie. Na porządku dziennym było palenie domów, gwałcenie kobiet i dziewczynek, często przez żołnierzy zarażonych wirusem HIV, zabijanie dzieci na oczach matek, okaleczanie czy obcinanie kończyn za pomocą maczet. Jedną z pierwszych oraz największych masakr w Rwandzie była ta, mająca miejsce w Nyarubuye. W nocy z 15 na 16 kwietnia 1994 r. w kościele katolickim we wschodniej prowincji Kibungo, zginęło ok. 20 tys. osób. Ludzi spalono żywcem. Skala bestialstwa była trudna do wyobrażenia. Chorzy na AIDS Hutu dopuszczali się gwałtów, siekierami odcinali ludziom ręce, nogi, głowy, palili ich żywcem i mordowali maczugami, a ciężarnym kobietom wyrywali płody z łona. Ludobójstwo w Rwandzie stało się zresztą wielkim problemem dla Kościoła katolickiego. Bardzo często okazywało się, że księża wspierali ideologię „Hutu Power”. W wielu miastach walczący o przetrwanie Tutsi zwracali się z prośbą o pomoc do duchownych i przywódców religijnych i udzielenie azylu w świątyniach. W kościołach w Nyamacie, Ntamarze czy w Kibuce dochodziło do okrutnych rzezi, często za pozwoleniem czy nawet zachętą duchownych. Czarną sławą okryły się dwie siostry benedyktynki, Consolate Mukangango i Julienne Mukabutera, które służyły w klasztorze Sovu. Siostry dostarczyły Interahamwe benzynę i wraz z nimi podpaliły budynek, w którym ukrywało się ok. 500 Tutsi. Znany jest także przykład ks. Athanasego Seromby, którego Międzynarodowy Trybunał Karny dla Rwandy skazał w marcu 2012 r. na dożywocie. Seromba uznany został winnym śmierci 1,5 tys. uciekinierów, którzy schronili się w jego kościele. Oczywiście nie wszyscy duchowni zachowywali się w tak karygodny sposób, dość wspomnieć polskich palotynów z Giokondo, którzy udzielali pomocy ocalałym z pogromu Tutsich. Co jednak istotne, przypadki te budują przerażający obraz rwandyjskiego ludobójstwa, w którym oprawcami były nie tylko wytrenowane bojówki Hutu czy oddziały zbrojne wojsk, ale przede wszystkim zwykli ludzie, przeciętni obywatele. Oprawcą mógł być każdy. Sąsiad zabijał sąsiada. Dla oprawców Hutu ludobójstwo było pracą do wykonania, zadaniem. Zabijali od 8 do 17, z krótką przerwą na obiad, zachęcani przez lokalnych dygnitarzy i media. Najważniejsi decydenci Hutu odpowiadający przed Trybunałem w Hadze zeznawali po latach, że chciano w ten sposób zaangażować w zbrodnię całe społeczeństwo. Nikt nie ukaże przecież wszystkich obywateli. W uniwersyteckim mieście Butare akcja ludobójstwa została przeprowadzona szczególnie bezwzględnie. Ludność Tutsi stanowiła tam aż 25% populacji, przeżyli tylko ci, którym udało się przedostać do pobliskiego Burundi. W masakrach ogromny udział miała ludność cywilna. Może to świadczyć o wielkiej skuteczności propagandy poprzedzającej akt ludobójstwa. Napastnicy uzbrojeni w maczety, noże i topory przemierzali okolice w poszukiwaniu ofiar. Zadanie ułatwiali im spikerzy RTLM, na antenie wyczytujący adresy, pod którymi mogą ukrywać się Tutsi. Jeśli porównać wielkość społeczności Tutsi zamieszkującej Rwandę przed akcją eksterminacyjną oraz jej wielkość bezpośrednio po zagładzie, jasne staje się, że celem była anihilacja określonej grupy społecznej. Przed kwietniową tragedią Rwandę zamieszkiwało bowiem 1,25 mln Tutsi, a bezpośrednio po ludobójstwie liczba ta zmalała do 200‑300 tys. Według relacji naocznych świadków tragedii prawie 75% ofiar zamordowano w ciągu pierwszych sześciu tygodni ludobójstwa. Ofiary szukały schronienia u katolickich duchownych, w szkołach i na stadionach, jednak nawet to nie gwarantowało im bezpieczeństwa, czego najlepszym przykładem są masakry w miejscowościach: Ntarama, Kibeho, Nyamata, Nyarubuye, Nyange oraz Bugesera. Miałem okazję wiele z tych miejsc zobaczyć. W kościołach zdziczali oprawcy przez dziury w murach wrzucali do środka granaty, które rozrywały ciała zgromadzonych Tutsi na strzępy (te miejsca wrzucanych granatów często są do dziś oznaczone). Co ciekawe Hutu nigdy nie zaatakowali meczetów, w których muzułmańscy Tutsi szukali schronienia. W trakcie rzezi siły UNAMIR-u zostały całkowicie pozbawione możliwości działania. Kontyngent ograniczono do zaledwie 500 żołnierzy, których zadaniem była ochrona jak największej liczby cywilów, negocjacje między stronami i ewakuowanie obcokrajowców. Konwencja w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, uchwalona przez Zgromadzenie Ogólne NZ dnia 9 grudnia 1948 r. uznawała ludobójstwo za zbrodnię w obliczu prawa międzynarodowego i nakładała na sygnatariuszy obowiązek przeciwdziałania jej. Wydarzenia w Rwandzie potwierdzają jednak tezę, iż podobne regulacje prawne często mają jedynie pozorną moc, a ich skuteczność jest w znacznym stopniu uzależniona od woli umawiających się stron. Zgodnie z przywołaną konwencją ludobójstwo w Rwandzie powinno wywołać natychmiastową reakcję międzynarodowej społeczności. Okazało się jednak, że najbardziej wpływowe państwa członkowskie ONZ nie mają zamiaru angażować się militarnie. Amerykanie, mając w pamięci wydarzenia z Somalii, za wszelką cenę starali się uniknąć kolejnej interwencji w Afryce. Administracja Billa Clintona nie tylko konsekwentnie odmawiała uznania masakr w Rwandzie za ludobójstwo, ale też opowiadała się za znaczną redukcją i tak niewystarczających sił UNAMIR. Podobną strategię przyjęła Rada Bezpieczeństwa ONZ. Wielu naocznych świadków tej tragedii przyznaje, że używanie terminu ludobójstwo w korespondencji z kwaterą główną ONZ było surowo zabronione. Podobnie reagowały inne mocarstwa, jak Chiny i Rosja, które nie chciały, by organizacja ta zaczęła być bardziej wyczulona na łamanie praw człowieka ze względu na własną politykę. Najpotężniejsze państwo w regionie, Kongo zamknęło w tym czasie granice dla masowych uchodźców z Rwandy. Również władze belgijskie nie były skore do podjęcia zdecydowanej akcji militarnej. Śmierć dziesięciu żołnierzy ochraniających premier Uwilingiyimanę była dla Europejczyków tak wielkim wstrząsem, że podjęto natychmiastową decyzję o wycofaniu belgijskiej armii z Rwandy. Był to duży cios dla misji pokojowej UNAMIR – belgijskie jednostki stanowiły najlepiej wyszkoloną i wyposażoną część kontyngentu. Dowódca UNAMIR, kanadyjski generał Roméo Dallaire, wielokrotnie kontaktował się z kwaterą główną ONZ, domagając się zwiększenia kontyngentu i rozszerzenia mandatu misji pokojowej. Jego apele pozostawiono jednak bez odpowiedzi, a 21 kwietnia podjęto decyzję o zredukowaniu liczebności misji do 270 żołnierzy. Decyzja Rady Bezpieczeństwa z 17 maja pokazała, że ONZ nie miała pomysłu na to, jak poradzić sobie z dynamicznym rozwojem wypadków w Rwandzie. Tego dnia zadecydowano o wysłaniu do Afryki 5,5 tys. żołnierzy w ramach misji UNAMIR II. Szybko jednak okazało się, że nie ma zgody co do tego, jak właściwie ma wyglądać interwencja oenzetowskich wojsk. Zapewne problemy związane ze skompletowaniem i przetransportowaniem sił pokojowych do Rwandy skłoniły Radę Bezpieczeństwa do zaakceptowania francuskiej propozycji interwencji. Paryż wstrzymywał się jednak z podjęciem działań, czekając na upoważnienie ze strony ONZ. Ostatecznie francuskie wojska znalazły się w Rwandzie dopiero pod koniec czerwca. Należy pamiętać, że w tym czasie rebeliancka armia RPF zbliżała się już do Kigali, zagrażając dotychczasowym sojusznikom zachodniego mocarstwa. Co charakterystyczne, z przybycia sił francuskich najbardziej cieszyły się oddziały Interahamwe, rwandyjska armia i RTLM. W operacji pod kryptonimem Turkus uczestniczyło 2,5 tys. żołnierzy z Francji oraz ok. 500 wojskowych z państw afrykańskich. Interwencja francuska budzi do dziś sporo emocji. Francuzom, którzy od początku sprzyjali Hutu, zarzuca się, że chcieli ocalić najważniejszych dygnitarzy Hutu, by tym samym uniknąć kompromitacji administracji prezydenta Mitteranda, która wspierała przygotowania do ludobójstwa. I jest w tym coś na rzeczy. Aby uniknąć konfrontacji z wojskami rebelianckimi Kagamé, wyznaczono bezpieczną strefę humanitarną, rozdzielając tym samym walczące strony. Strefa ta stała się przystanią dla organizatorów ludobójstwa uciekających przed zemstą RPF. Wielu z nich właśnie tą drogą przedostało się do Zairu, unikając odpowiedzialności za popełnione zbrodnie. Informacje napływające do zachodnich mediów o sytuacji w Rwandzie pozostawały jednak w trakcie trwania czystek absolutnie bez echa. Na posiedzeniach ONZ Paryż był gotowy zawetować w Radzie Bezpieczeństwa każdą propozycję zmian przepisów dotyczących UNAMIR-u. Mordy trwały „zaledwie” sto dni, ale pochłonęły zatrważającą liczbę ofiar, olbrzymie były też straty materialne – prywatne firmy i banki splądrowano, zniszczono miejską infrastrukturę. Równie mocno ucierpiała rwandyjska prowincja – zniszczono większość upraw i wytrzebiono żywy inwentarz. Był to olbrzymi cios dla państwa, w którym rolnictwo wówczas stanowiło podstawę gospodarki. Jednak najbardziej dotkliwe były olbrzymie straty ludnościowe. Według różnych szacunków w ludobójstwie zginęło od 800 tys. do 1,1 mln ludzi. Ofiarami była głównie ludność pochodzenia Tutsi, ale także sprzyjający im Hutu, misjonarze z Europy oraz żołnierze ONZ. Szacunkowo w ciągu jednego dnia zabijano ok. dziesięciu tysięcy osób. Jeszcze bardziej szokuje liczba oprawców, którzy dopuścili się zbrodni. Według dokumentów ludowych sądów powołanych do pracy nad osądzaniem więźniów w czasie od kwietnia do lipca 1994 r., a więc w czasie trwania masakry, liczba morderców sięgnęła ponad 120 tys. W ludobójstwie brali udział zwykli obywatele dozbrajani przez bojówki Hutu. Sąsiad zabijał sąsiada, nauczyciel swoich podopiecznych, członkowie rodziny mordowali się nawzajem. Zwykli ludzie zmieniali się w okrutnych oprawców. Pierwszym poważnym wyzwaniem, przed którym stanęły nowe władze, było osądzenie ogromnej liczby osób podejrzanych o udział w ludobójstwie. Szybko stało się jasne, że zadanie to przerasta możliwości Rwandy. Konflikt doprowadził kraj do ruiny. Administrację trzeba było budować niemalże od podstaw, a wymiar sprawiedliwości w praktyce nie istniał – wojnę przeżyło zaledwie 12 prokuratorów i 36 sędziów. Dodatkowym problemem było ściganie zbrodniarzy ukrywających się poza granicami państwa. W tej sytuacji rwandyjski rząd w oficjalnym liście zwrócił się do Rady Bezpieczeństwa ONZ o pomoc w osądzeniu sprawców ludobójstwa. Rada Bezpieczeństwa przychyliła się do wniosku władz Rwandy i zadecydowała o utworzeniu Międzynarodowego Trybunału Karnego dla Rwandy (International Criminal Tribunal for Rwanda, ICTR) z siedzibą w Aruszy. Orzecznictwo Trybunału w znaczący sposób przyczyniło się do poszerzenia dorobku prawnego związanego z kwestiami ludobójstwa. Sprawy m.in. Akayesu, Bagilishemy, Musemy czy Rutagandy stały się swoistym kamieniem węgielnym procesów sprawców ludobójstw XX wieku. Tymczasem skala zbrodni przytłoczyłaby nawet najlepiej rozwinięty system sądowniczy. Zaległości procesowe stale rosły, a rachityczna infrastruktura więzienna nie była dostosowana do ogromnej liczby podejrzanych. W tej sytuacji rwandyjskie władze zaczęły poszukiwać sposobu na przyspieszenie procedur sądowych. Do rozwiązania narastającego problemu przyczyniła się reaktywacja sądów ludowych Gacaca (2001). Mechanizm ten, korzeniami sięgający czasów przedkolonialnych, był tradycyjną formą rozwiązywania konfliktów wewnątrz społeczności lokalnych, w skład których wchodziła starszyzna plemienna. W 2005 r. odpowiednio zmodyfikowany system ludowych sądów Gacaca został wdrożony w całym państwie. Decyzja ta wywołała wiele kontrowersji. Krytycy zwracali uwagę, że procesy przed ludowymi sądami naruszają międzynarodowe standardy dotyczące prawa do rzetelnego procesu. W roli sędziów występowali w nich obywatele bez formalnego wykształcenia prawniczego, a od krewnych i przyjaciół ofiar ludobójstwa wymagano bezstronności podczas osądzania osób oskarżonych o udział w mordach. Od czasu utworzenia rozpatrzyły prawie 1,4 mln spraw, a w grudniu 2011 r. zakończyły działalność. Wyroki wydawane przez Gacaca były zazwyczaj bardzo łagodne i miały charakter raczej symboliczny. Za przyznanie się do winy, okazanie skruchy i publiczne przeprosiny sprawca musiał wykonać określoną pracę na rzecz społeczności lokalnej. Szybko bowiem okazało się, że rwandyjskie więzienia nie są w stanie pomieścić wszystkich skazanych, więc umieszczano w nich tylko najbardziej okrutnych oprawców. Wprowadzenie tradycyjnych lokalnych sądów Gacaca do systemu prawnego odciążyło konwencjonalne sądy i częściowo rozwiązało problem przeludnienia więzień. Instytucja sądów ludowych pozytywnie wpłynęła na rekoncyliację i reintegrację społeczeństwa. Przywracanie porządku i zaufania społecznego jest jednak procesem powolnym, który najprawdopodobniej będzie trwać przez pokolenia. Może się więc okazać, że stosunkowo krótka działalność sądów ludowych, która zakończyła się w czerwcu 2012 r., choć pomocna, nie była wystarczająca. Dziewięć lat po ludobójstwie rząd rwandyjski ogłosił amnestię, w wyniku której na wolność wyszło ponad czterdzieści tysięcy Hutu skazanych za udział w zbrodni − kaci mieszkają więc dziś obok swych ofiar. Dlatego od końca lat 90. w kraju prowadzona jest polityka wybaczania, która polega na tym, że o rwandyjskim ludobójstwie nie mówi się głośno. Pojednanie miedzy Hutu i Tutsi istnieje przede wszystkim na papierze, wymuszone groźbą rządowych represji na tych, którzy odważyliby się poszukiwać zemsty lub ponownie rozniecać nienawiść. Obie społeczności żyją całkowicie osobno, traktując się z ogromną nieufnością. Hutu obawiają się zemsty Tutsi, Tutsi boją się, że Hutu będą chcieli dokończyć kiedyś dzieło zagłady. Trauma ludobójstwa jest wszędzie widoczna i determinuje codzienne życie narodu. Skutki wydarzeń z 1994 r. miały również wymiar międzynarodowy. Mimo upływu lat, pamięć o ludobójstwie wciąż jest jednym z głównych czynników kształtujących rwandyjską politykę zagraniczną. Najbardziej jaskrawym tego przykładem są niezwykle chłodne stosunki dyplomatyczne między Rwandą a Republiką Francuską. Prezydent Kagamé wielokrotnie publicznie oskarżał Francję o współudział w ludobójstwie oraz blokowanie ekstradycji zbrodniarzy Hutu ukrywających się na jej terytorium. Swoistym rewanżem władz francuskich było oskarżanie przywódców RPF o zorganizowanie i przeprowadzenie zamachu na prezydenta Habyarimanę. W 2006 r. kolejna wymiana oskarżeń między Paryżem a Kigali zakończyła się oficjalnym zerwaniem stosunków dyplomatycznych między państwami. W 2009 r. doszło do chwilowego odprężenia we wzajemnych relacjach – ponowne nawiązanie stosunków dyplomatycznych i wizyta Nicolasa Sarkozy’ego w Kigali pozwalała sądzić, że pojednanie rwandyjsko‑francuskie jest możliwe. W lutym 2014 r. francuski wymiar sprawiedliwości osądził wysokiego rangą oficera rwandyjskiego wywiadu, skazując go za udział w ludobójstwie na 25 lat pozbawienia wolności. Wyrok ten został pozytywnie przyjęty przez władze w Kigali, co niewątpliwie było pozytywnym sygnałem dla wzajemnych stosunków. Tuż przed uroczystymi obchodami 20. rocznicy ludobójstwa Kagamé w wywiadzie dla tygodnika „Jeune Afrique” powtórnie obciążył Francję współodpowiedzialnością za ludobójstwo. Napięcie między rządami Francji i Rwandy wzrosło. Taka sinusoida wzajemnych relacji utrzymuje się do dzisiaj. Ludobójstwo w Rwandzie było z wielu powodów precedensem wyjątkowym. Odbywało się w latach 90-tych przy pełnej informacji opinii publicznej na ten temat, całkowitej świadomości innych państw oraz przy niemalże kompletnym braku pomocy ze strony ONZ. W swoim przemówieniu przewodniczący ONZ Koffi Annan w 1997 r. stwierdził: „Przez prawie pół wieku − niemal tak długo, jak istnieją Narody Zjednoczone − Zgromadzenie Ogólne dostrzegało potrzebę utworzenia trybunału w celu ścigania i karania osób winnych takich zbrodni jak ludobójstwo. Wiele osób sądziło, że przerażające praktyki stosowane w II wojnie światowej − obozy, akty okrucieństwa, eksterminacje, Holocaust − nie mogą się powtórzyć. A jednak stało się inaczej − w Kambodży, w Bośni i Hercegowinie i w Rwandzie. Nasze czasy − choćby ostatnia dekada − pokazały, że zdolność człowieka do czynienia zła nie ma granic. Ludobójstwo jest słowem aktualnym także w dzisiejszej dobie, w bieżącej, odrażającej rzeczywistości, która wymaga od nas bezprecedensowych działań”. Blisko sześćdziesiąt lat po przyjęciu Konwencji w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, zbrodnia ta dalej budzi grozę i wciąż nie udaje się jej skutecznie zapobiegać. Skierowana wobec konkretnych grup etnicznych, religijnych czy narodowych sprawia, ze z mapy świata znikają kolejne plemiona w Ameryce Południowej, chrześcijanie w Sudanie czy Tybetańczycy w Chinach. Istniejące dokumenty prawne, takie jak Konwencja czy statuty trybunałów ad hoc i Międzynarodowego Trybunału Karnego wciąż zawierają dużo luk i niespójności. Niejasne są także mechanizmy zapobiegania ludobójstwu i zbyt enigmatycznie opisane procedury interwencji międzynarodowej w trakcie jego trwania. Przede wszystkim jednak – co wydaje się być najważniejsze − historia, zwłaszcza najnowsza, pokazuje, że społeczność międzynarodowa niechętnie angażuje się w akcje interwencyjne, gdy już dochodzi do zbrodni. Zwłaszcza, jeśli nie stoją za tym wymierne interesy polityczne czy gospodarcze. Nawet najdoskonalsze rozwiązania prawne okażą się bezużyteczne, jeśli nie będzie się ich przestrzegać. Hasło „nigdy więcej” wypowiadane przez polityków po kolejnych masowych mordach, pozostanie pustym sloganem, jeśli zamiast zapobiegać, będzie się tylko po fakcie karać sprawców. Przed społecznością międzynarodową staje więc trudne zadanie. Brak reakcji międzynarodowej społeczności skłonił przywódcę RPF Paula Kagamé do wznowienia wojny domowej i skierowania wszelkich dostępnych sił do rwandyjskiej stolicy. Po zaciętych walkach, na początku lipca 1994 r. wojska RPF opanowały Kigali, kładąc kres eksterminacji Tutsi. Strach przed odwetem ze strony rebelianckiej armii przyczynił się do masowego exodusu ludności Hutu. W ciągu dwóch dni granicę sąsiedniego Zairu (obecnie: Demokratyczna Republika Konga - DRK) przekroczyło 1 mln. uciekinierów, w tym czołowi działacze odpowiedzialni za zaplanowanie i przeprowadzenie ludobójstwa. Struktury utworzone przez radykałów Hutu jeszcze przed ludobójstwem przetrwały na terenie Zairu i stamtąd kontynuowały walkę z nowym rwandyjskim rządem. W ten sposób konflikt rozszerzył się na DRK i na długie lata zdestabilizował sytuację w regionie. Nowe rwandyjskie władze nie zamierzały jednak tolerować quasi-państwa Hutu we wschodniej części Zairu. Aby zminimalizować zagrożenie płynące ze strony ekstremistów, Rwanda zaangażowała się militarnie w rebelię przeciwko słynnemu tyranowi zairskiemu - Mobutu Sese Seko, była też aktywnym aktorem podczas II wojny domowej w DRK. Działania te doprowadziły do całkowitej destabilizacji Konga, które do dzisiaj znajduje się w czołówce najbardziej dysfunkcyjnych państw świata. W lipcu 1994 r. liderzy RPF, powołując się na postanowienia Porozumienia z Aruszy, zadecydowali o utworzeniu Rządu Jedności Narodowej. W skład gabinetu powołano przedstawicieli czterech największych sił politycznych. Całkowitą władzę nad rwandyjską armią objął pułkownik Bagosora, który wcześniej otwarcie popierał Hutu Power. Mimo, że politycy Hutu uzyskali liczebną przewagę w rządowych strukturach, ich udział w podejmowaniu najważniejszych decyzji był iluzoryczny, a władza pozostała w rękach wąskiej elity Tutsi. Dwa najwyższe stanowiska w państwie objęli zasłużeni dla dialogu przedstawiciele Hutu – premierem został Faustin Twagiramungu, natomiast urząd prezydenta objął Pasteur Bizimungu. Rolę szarej eminencji rwandyjskiej polityki pełnił jednak polityk Tutsi, Paul Kagamé, który do marca 2000 r. sprawował funkcję wiceprezydenta i ministra obrony narodowej. Kolejnym krokiem na drodze do odtworzenia najwyższych władz państwowych było powołanie Tymczasowego Zgromadzenia Narodowego. W parlamencie zasiedli przedstawiciele czterech najsilniejszych ugrupowań tworzących rząd Twagiramungu, członkowie RPF oraz reprezentanci mniej wpływowych partii politycznych. W skład Tymczasowego Zgromadzenia Narodowego weszli również wojskowi: sześciu przedstawicieli Rwandyjskiej Armii Patriotycznej. Wyrazem linii politycznej reprezentowanej przez nowe władze miała być demokratyczna konstytucja uchwalona w maju 1995 r. Hasła integracji i rekoncyliacji głoszone przez RPF zachęciły wielu polityków, urzędników i wojskowych Hutu do powrotu i podjęcia współpracy z nowymi władzami. Jednak iluzja inkluzywnej polityki rządu szybko się rozwiała. Od początku 1995 r. stopniowo nasilały się prześladowania elity Hutu. Politycy, urzędnicy, sędziowie i duchowni coraz częściej stawali się ofiarami dyskryminacji i eliminacji fizycznej. W sierpniu 1995 r. premier Twagiramungu oraz minister spraw wewnętrznych podali się do dymisji i wyemigrowali z kraju. Wraz z nimi Rwandę opuściła znaczna grupa wysokich rangą urzędników, dyplomatów, oficerów, dziennikarzy i liderów społeczeństwa obywatelskiego. Uchodźcy oskarżali rwandyjski rząd o nadużywanie władzy, masowe naruszanie praw człowieka oraz zastraszenie i dyskryminowanie ludności Hutu. Druga fala emigracji nadeszła na początku 2000 r. w wyniku narastającego napięcia między powracającymi z wygnania Tutsi ugandyjskimi, a ocalałymi z ludobójstwa Tutsi rwandyjskimi. W styczniu 2000 r. przewodniczący parlamentu pod presją grup związanych z RPF zrezygnował ze stanowiska, a następnie w obawie o swoje życie wyemigrował z kraju. W lutym swoją rezygnację ze stanowiska ogłosił kolejny premier Rwigema, uzyskał on azyl polityczny w USA. Niecały miesiąc później z pełnienia funkcji prezydenta – oficjalnie z osobistych powodów – zrezygnował Bizimungu. Niedługo po tym wydarzeniu został on oskarżony o oszustwa podatkowe, bezprawne wywłaszczenie rolników oraz opóźnianie parlamentarnego dochodzenia w sprawie korupcji. Mimo że Uganda zaproponowała mu azyl polityczny, Bizimungu pozostał w kraju. Wkrótce został aresztowany, a w 2004 r. skazano go na 15 lat więzienia. Urząd prezydenta państwa objął po nim sam Kagamé i pozostaje nim do dziś. Wybory prezydenckie i parlamentarne przeprowadzone w 2003 r., których nie sposób określić mianem demokratycznych, nie przyniosły większych zmian na rwandyjskiej scenie politycznej. RPF, uzyskując 74% głosów, utrzymał dominującą pozycję w parlamencie, a urząd prezydenta pozostał w rękach Kagamé, który w wyborach prezydenckich zdobył aż 95% poparcia. Nowa konstytucja uchwalona w roku wyborów przyznawała prezydentowi szerokie uprawnienia, zastrzegając jednocześnie, że urząd ten można piastować maksymalnie przez dwie kadencje. Wyniki wyborów prezydenckich z 2010 r. nie były wielkim zaskoczeniem dla nikogo. Urzędujący prezydent, ubiegający się o reelekcję, otrzymał 93% głosów. Zdecydowanie większe zainteresowanie budziły wybory, które odbyły się w 2017 r. Według zapisów obowiązującej konstytucji ponowny start Kagamé był wykluczony, jednak sprytny prezydent zorganizował w 2015 r. referendum, w wyniku którego ograniczający jego władzę artykuł konstytucji został usunięty (za głosowało 98,4% Rwandyjczyków). Wybory prezydenckie w 2017 r. Kagamé wygrał i został wybrany na 3 kadencję z 99% głosów! Wygrał głównie dlatego, że kandydatów opozycyjnych albo zastraszał, albo w ogóle nie dopuścił do rejestracji. Sam zresztą mówił w trakcie udawanej kampanii, że głosowanie będzie jedynie formalnością. Organizacje takie jak Human Watch wielokrotnie alarmowały, że w Rwandzie powstało autorytarne państwo jednopartyjne, a rząd tłumi jakiekolwiek przejawy sprzeciwu. Przeciwnicy Kagamé trafiają do więzień lub znikają, a on sam trafił na listę drapieżników wolności mediów przygotowaną przez Reporterów bez Granic. Mimo to Kagamé, który ogłosił, że chce rządzić do 2034 r. (jest jeszcze młody, rocznik 1957), nie jest typowym dyktatorem i afrykańskim satrapą, raczej dyktatorem absolutnym, ale oświeconym. Za cenę swobód politycznych usiłuje z Rwandy zrobić ekonomicznego prymusa afrykańskiego, z niemałym sukcesem. Jest cenionym na świecie promotorem praw kobiet. W izbie niższej rwandyjskiego parlamentu po wyborach w 2017 r. ponad 60% deputowanych to kobiety - tak wysoki wskaźnik posłanek nie występuje nigdzie na świecie! Kagamé jest też bardzo skutecznym propagatorem środowiska naturalnego. Bardzo zaangażował się w ochronę goryli górskich - jednej z większych atrakcji turystycznych Rwandy. Wspiera przy tym zbrojne rajdy na obozy kłusowników w sąsiednim DR Kongo (w Virunga Nat. Park), co współpracy z sąsiadem raczej nie służy. Rwanda jako pierwszy kraj na świecie wprowadziła też całkowity zakaz stosowania plastikowych toreb. Kagamé bardzo sprawnie, jako pierwszy szef państwa w regionie, posługuje się mediami społecznościowymi, przedstawiając tam swoje inicjatywy, ale też aktywnie przy okazji atakując opozycję. Prezydent nie ukrywa swojego zamiłowania do technologii. Na liście Twittera należy do najczęściej posługujących się tym narzędziem głową państwa spoza krajów zachodnich (@PaulKagame). Głównym jego argumentem pozostaje gospodarka. W 2000 r. zaczął wprowadzać w życie długofalową strategię rozwoju o nazwie Vision 2020. Szereg konsekwentnie wprowadzanych reform, realizowano pod nadzorem Rwandyjskiej Rady Rozwoju, odpowiedzialnej za regulacje biznesowe, inwestycje zagraniczne, promocję turystyki, ochronę środowiska oraz długofalowe plany rozwojowe. W efekcie zacofaną i opartą na rolnictwie gospodarkę przekształcono w średnio rozwiniętą, zdywersyfikowaną i innowacyjną, której filarami stały się wiedza, produkcja i usługi. Mało kto jednak poddaje w wątpliwość plany Kagamé – stworzenia „afrykańskiego Singapuru”, czyli centrum gospodarczego, finansowego i informatycznego regionu Wielkich Jezior Afrykańskich. Kagamé nie ukrywa fascynacji Lee Kuan Yew, który zamienił Singapur w raj dla inwestorów, a zwłaszcza jego merytokracją i postrzeganiem jako państwem policyjnym, gdzie swobody demokratyczne zostały zastąpione przez wzrost PKB. I rzeczywiście gospodarka rwandyjska do wybuchu pandemii rosła przez dwie dekady w średnim tempie ok. 8% rocznie. Wielokrotnie pisał na Twitterze, że technologie informatyczne to pewniejsza droga do sukcesu niż kawa i metale. Wielu stawia wręcz Rwandę za wzór dla innych państw afrykańskich. W ramach Vision 2020 rząd skupił się na dwóch z pięciu dziedzin wymienionych jako strategiczne: sektorze badań i rozwoju technologii informatycznych i edukacji. Trzy pozostałe (rolnictwo, turystyka i infrastruktura oraz energetyka) powinny unowocześnić się automatycznie dzięki postępowi w dwu priorytetowych dziedzinach. Zmiany są zauważalne. W Kigali swoje biura otworzyły m.in. Apple, HewlettPackard i Google. W stolicy kraju Kigali można zobaczyć wiele nowoczesnych, klimatyzowanych autobusów na podwoziu Toyoty. Wyposażone są w karty z czytnikiem elektronicznym, nie różnią się niczym w porównaniu z autobusami w krajach zachodnich. Kigali Bus Service wspólnie z Toyotą, Renault i firmami izraelskimi testuje super-nowoczesne minibusy napędzane energią elektryczną. Boom widać też w wielu innych miastach kraju. W uniwersyteckim Butare mieszkańcy powszechnie używają inteligentnych kart płatniczych sprzężonych z systemem bankowym, korzystają z kilkuset bankomatów wykorzystujących łącze prywatnego Rwandatel, które z kolei korzysta z sieci światłowodów ułożonych na dnie Oceanu Indyjskiego, którymi posługują się też sąsiedzi - Burundi i Tanzania. Rwandę w międzyczasie oplata kilka tysięcy kilometrów światłowodu. Rwandatel nie jest monopolistą. Obywatele mogą sobie wybrać dostawcę internetu i operatora telekomunikacyjnego spośród 6 firm konkurujących między sobą na terenie Rwandy. Stąd też ceny ich usług pozostają konkurencyjne. Zadziwia też powszechność użycia telefonów komórkowych z dostępem do internetu, które posiada praktycznie każde gospodarstwo domowe. Oprócz komunikacji mają one też inne funkcje, np. sprawdzają autentyczność leków. Każdy kupujący może SMSem przesłać nazwę leku do systemu i w ciągu kilku sekund otrzymać odpowiedź. Wystarczy także wysłać jeden SMS by wezwać pogotowie, zarejestrować się w przychodni na wizytę lekarską, bądź skontaktować się z lekarzem. Poprzez SMS rolnicy mogą otrzymać informację o cenach produktów rolnych i w ten sposób uniezależnić się od pośredników (system zbudował izraelski start-up). Z pomocą firm z USA, Izraela i Rosji banki wprowadzają powszechną bankowość internetową. Za pośrednictwem uwierzytelniającego SMSa można płacić rachunki za prąd, wodę czy zakupy w sklepie. Można też uzyskiwać informacje o wynikach egzaminów na studiach, czy na prawo jazdy. Platforma podłączona jest ze spisem wyborców. Poprzez SMS można się zatem zarejestrować na listę wyborczą. Perspektywą robienia interesów w Rwandzie zachwyca się wiele osób zarządzających międzynarodowymi funduszami inwestycyjnymi. Podoba im się konsekwentne naśladowanie singapurskiego modelu rozwojowego. Raport Renaissance Capital stał się jednym z najbardziej poczytnych wśród inwestorów na Wall Street. W szczególności doceniono przejrzystą prywatyzację, łatwość w uzyskiwaniu wizy wjazdowej na granicy, nowoczesne lotnisko, uczciwą i skuteczną policję, dobrze oświetlone ulice i nowoczesną sieć dróg. Drogi rzeczywiście są zupełnie niezłe, chociaż brakuje tras szybkiego ruchu, nie mówiąc o autostradach. Dodatkowo w całym kraju obowiązuje surowo przestrzegane ograniczenie szybkości. Maksymalne tempo poruszania się po kraju to zaledwie 60 km/h, jeśli ktoś próbuje jechać szybciej, zaraz zostanie złapany przez jeden z tysięcy bardzo precyzyjnych radarów nawet jeśli przekroczy dozwoloną szybkość o zaledwie 1 km/h. Na popularnej trasie z Kigali do Gisenyi przy granicy z DR Kongo naliczyłem 27 stacjonarnych radarów oraz kilka mobilnych. Inny celebryta biznesu - Jack Ma, założyciel giganta sprzedaży e-commerce Alibaby, w 2017 r. odwiedził Rwandę. W kolejnym roku podpisał z prezydentem Rwandy porozumienie eWTP (elektronicznej platformy handlowej), dotyczącej dwustronnego zwiększenia handlu transgranicznego i rwandyjskiego potencjału gospodarczego oraz promowania turystyki. To pierwszy kraj afrykański, który dołączył do tej inicjatywy. Dzięki niej firmy w Rwandzie mogą liczyć na wiele usprawnień w zakresie infrastruktury systemów operacyjnych, płatności mobilnych, a także rozwoju e-commerce. Kraj chce być ponadto centrum konferencyjnym. Inwestują tutaj międzynarodowe sieci hotelarskie jak Marriott i Hilton. Rząd zaprosił też niemiecką firmę do podniesienia jakości nauczania w szkołach publicznych, a prezydent stworzył nowy fundusz inwestycyjny, który ma być wzorowany na izraelskim i hinduskim modelu wspierania startupów. Kagamé jest sprawnym marketingowcem. Zainspirował powstanie sieci "Przyjaciół Rwandy", gdzie za pośrednictwem Facebooka, Twittera i innych platform społecznościowych inwestorzy, bankierzy i celebryci wymieniają swoje doświadczenia na temat Rwandy. To właśnie dzięki tej grupie m.in. znalazł się inwestor zainteresowany wydobyciem metanu z jeziora Kivu (Contour Global), a także budową sieci kolejowej (BNSF). Kagamé nie eksperymentuje z gospodarką. Dosyć skutecznie buduje gospodarkę rynkową i widzi przyszłość w prywatyzacji. Zupełnie nieźle działa rynek kapitałowy z giełdą papierów wartościowych. Sektor bankowy jest sprywatyzowany, a tym samym gospodarka bardziej odporna na szoki zewnętrzne i uniezależniona od kaprysów polityków. Wg. Banku Światowego jeszcze w 2005 r. przedsiębiorca musiał zastosować się do 9 urzędniczych procedur, by móc rozpocząć działalność w Rwandzie. Te procedury kosztowały go 223% rwandyjskiego PKB na mieszkańca. Dziś rejestracja firmy to 2 procedury, które trwają maksymalnie 3 dni, a ich koszt to 8,9% dochodu na mieszkańca. To niewiele gorzej niż w Danii (nie obowiązują żadne procedury) i Nowej Zelandii (firmę rejestruje się w ciągu 1 dnia, stosując się tylko do 1 procedury). Wg. Banku Światowego w Rwandzie nastąpiła zdecydowana poprawa klimatu inwestycyjnego, wśród krajów afrykańskich lepsze były tylko Mauritius i RPA. Poprawa nastąpiła przede wszystkim w polityce kredytowej, prawie podatkowym, transferach własności i respektowaniu kontraktów. Nie ma zatem nic dziwnego w tym, że kapitał inwestycyjny płynie do Rwandy szerokim strumieniem. Noblista Gary Becker stwierdził nawet, że "wolny rynek pozwolił odbudować się Europie po II Wojnie Światowej, teraz pomaga podnieść się Rwandzie". Dużą rolę w rozwoju gospodarki Rwandy odgrywają kościoły, przy których działają kluby innowacji i edukacji. Ich sponsorem są często amerykańskie kościoły, oferujące bezpłatne kursy zarządzania finansami, które są dobry wstępem do dalszej nauki uniwersyteckiej. Niezwykle aktywni w dzisiejszej Rwandzie są polscy misjonarze, wykonujący naprawdę fantastyczną robotę, z której mogą być dumni nie tylko polscy katolicy. Marianin Leszek Czeluśnik ze swoimi rwandyjskimi współpracownikami, w tym wykształconym w Polsce ks. Alfredem, buduje w Kibeho na południu kraju od wielu lat (w miejscu objawień Maryi 40 lat temu) naprawdę wielkie dzieło dla społeczności lokalnej i jest postacią absolutnie wybitną. W Kibeho można znaleźć prócz imponującej świątyni, świetnie funkcjonujące centrum formacyjne, centrum biblijne (nigdzie czegoś podobnego nie widziałem), szkołę dla dzieci również dokształcającą uczniów, by lepiej byli przygotowani do dorosłego życia, piekarnię wypiekającą pyszne bułeczki, którą od lat sponsorujemy, liczne ekspozycje, kaplice, pustelnie, gdzie w otoczeniu wspaniałej przyrody i pięknych widoków można nabrać właściwego dystansu do życia i naładować akumulatory pozytywną energią wśród niezwykle przyjaznych osób. Prócz tego ośrodka jest jeszcze fantastycznie funkcjonujący ośrodek edukacyjny dla ociemniałych dzieci, które bardzo sprawnie prowadzą siostry franciszkanki służebniczki krzyża na czele z niezwykle energiczną i charyzmatyczną siostrą Martą. To wielka przyjemność móc spędzić chociaż niedługą chwilę z tą wybitną osobą. Trzymajmy kciuki za współczesną Rwandę i wspierajmy ten piękny kraj, gdyż ma on dobre perspektywy po niedawnej strasznej historii, którą przeżył, ale mając wsparcie wyjątkowych polskich duchownych szanse powodzenia niezwykle wzrastają! Pomimo imponujących osiągnięć należy jednak zwrócić uwagę na pewne szereg mankamentów, których nie jest mało. Rwandyjski Front Polityczny i sprawujący prezydenturę ponad dwie dekady Kagamé totalnie zdominowali scenę polityczną kraju. Brak realnej opozycji (została przez Kagamé albo unicestwiona albo zmuszona do emigracji w najlepszym "afrykańskim" stylu) i pełna inwigilacja społeczeństwa prowadzi do naruszeń w przestrzeganiu tak podstawowych praw człowieka, jak wolność słowa, czy prawo do zrzeszania się. W Rwandzie nie istnieją wolne media i niezależne społeczeństwo obywatelskie, które mogłyby kontrolować poczynania władzy. A ta rości sobie prawo do całkowitego nadzoru, w zamian oferując rozwój i stabilność. Z kolei silna centralizacja gospodarcza sprawia, że wszelkie sukcesy gospodarcze umacniają pozycję prezydenta, który decyduje o tym, kto czerpie z nich korzyści. Innymi słowy rosnący dobrobyt umacnia władzę, uniemożliwiając jednocześnie skuteczne działanie opozycji. W kraju, w którym historia ostatniego ćwierćwiecza jest tematem i esencją bieżącej polityki, już nawet samo kwestionowanie statusu prezydenta, który powstrzymał ludobójstwo, traktowane jest jak kwestionowanie samego ludobójstwa. Prowadzi to do czarno-białej wizji historii, w której prawie wszyscy Hutu byli mordercami, a Tutsi wyłącznie ofiarami, choć jak wiadomo historia zawsze ma wiele odcieni szarości. Tym to sposobem sukces gospodarczy Rwandy, podziwiany na całym świecie, opiera się na ścisłej kontroli i nadzorze – w imię pogrzebania podziałów i zbudowania społeczeństwa post-etnicznego. I dlatego model rwandyjski raczej nie sprawdzi się w innych państwach kontynentu. Tylko społeczeństwo tak tragicznie doświadczone przez historię jest w stanie oddać swoją wolność w zamian za przetrwanie i rozwój. Mimo dużej i niekwestionowanej popularności (niedemokratyczne wybory Kagamé wygrywa zdobywając 99% głosów) oraz osiągnięć w gospodarce (najszybszy wzrost w Afryce, wzrastająca długość życia, spadająca śmiertelność dzieci, likwidacja analfabetyzmu, najmniej skorumpowany rząd na kontynencie) Kagamé bezlitośnie zwalcza wszelką krytykę władz, niezależne media praktycznie nie istnieją, opozycja jest prześladowana, a wielu jej działaczy zginęło w tajemniczych okolicznościach. Prezydent stworzył niezwykle opresyjny system powszechnej inwigilacji, ma też obsesję na punkcie absolutnego bezpieczeństwa. W czasie naszego pobytu w Kigali odbywał się szczyt krajów Commonwealthu, całe centrum miasta zostało zamknięte dla ruchu samochodowego, powodując w całym mieście niewyobrażalne korki uliczne, mimo że obrady odbywały się w jednym hotelu. Wjeżdżając samochodem na lotnisko międzynarodowe w Kigali każdy samochód jest skanowany przez niezwykle precyzyjną aparaturę, a jego pasażerowie muszą wszyscy opuścić samochód i przechodzą drobiazgową kontrolę osobistą. Jednym z największych przewinień, które w Rwandzie można sobie wyobrazić jest próba wwiezienia na terytorium kraju dronów. My mieliśmy ze sobą zabawkę, która potrafi robić świetne zdjęcia. Niestety został on przez sprawne i naszpikowane gadżetami technologicznymi lasery lotniskowe wykryty i zaczęła się cała seria przesłuchań dokonywanych przez niezliczoną liczbę pracowników lotniska. Tylko dzięki obrotności i zaangażowaniu naszego przewodnika udało się uniknąć jego zarekwirowania, ale później na każdej granicy lądowej musieliśmy powtarzać te same wyjaśnienia i procedury. System, który zbudował Kagamé - to państwo policyjne, oparte na silnej armii i wszechobecnych służbach specjalnych. Nie można zadać Rwandyjczykowi pytania, z jakiego plemienia pochodzi, gdyż jest to zakazane przez prezydenta i grozi 3-letnim bezwzględnym więzieniem. Kwestie etniczne formalnie zatem nie odgrywają w dzisiejszej Rwandzie żadnej roli, ale jeśli kiedyś zabraknie Kagamé może się to szybko zmienić. Trudno wyobrazić sobie dzisiejszą Rwandę bez Paula Kagamé, gdyż jego życiorys i najnowsza historia tego kraju są z sobą blisko związane. Mając kilka lat Kagamé razem z rodziną uciekł do sąsiedniej Ugandy w czasie pierwszej fali prześladowań Tutsi na przełomie lat 50 - 60-tych. W szkołach wojskowych w Ugandzie, Tanzanii i USA Kagamé szybko zdobył opinię wybitnego stratega. Pomagał budować armię Yoveriemu Museveni, który w 1986 r. zdobył i do dziś sprawuje władzę w Ugandzie. Potem zabrał się za tworzenie armii rwandyjskich Tutsi (RFP). Z Ugandy obserwował radykalizację Hutu i spiralę przemocy wobec Tutsi w rodzinnej Rwandzie. Interwencja armii Kagamé zakończyła ludobójstwo, a z niego uczyniła absolutnego władcę Rwandy. Mimo, że na prezydenta wybrany został w 2000 r., to do tego czasu rządził krajem, mimo że formalnie był tylko ministrem obrony. To on podejmował m.in. decyzje o dwukrotnej inwazji na Kongo. Nowa konstytucja wyzerowała licznik kadencji. Został wybrany ponownie na 7-letnią kadencję, a w 2010 na kolejną. Obecna kadencja kończy się w 2024 r., ale wtedy zmienione zostaną zasady wyboru prezydenta, a kadencja skróci się z 7 do 5 lat. Przy okazji znów wyzeruje to licznik kadencji, zatem Kagamé będzie mógł ubiegać się o dwie kolejne. Będzie zatem rządził krajem de facto przez 40 lat, co da mu pozycję wśród takich tuzów dyktatury jak Mugabe (Zimbabwe), Obiang (Gwinea Równikowa) czy Nazarbajew (Kazachstan). Rwanda za czasów Kagamé niewątpliwie zmieniła się na lepsze. Jest krajem bardziej rozwiniętym niż sąsiedzi, system edukacji jest sprawny, a model rozwoju zrównoważony. Prezydent cieszy się poparciem USA i Europy jako "nasz tyran". W ONZ i wśród NGO-sów też jest popularny i lubiany, bo w dużej mierze dzięki jego polityce pomoc humanitarna jest w Rwandzie wydawana bardzo efektywnie. Swoją silną pozycję prezydent zawdzięcza głównie ludobójstwu, poniekąd słusznie, gdyż to on i jego armia faktycznie je przerwali. Teraz może ze swobodą oskarżać wszystkich swoich przeciwników o bycie wrogami Rwandy, którzy na nowo chcą wzniecić podziały etniczne sprzed 1994 r. Rzeczywiście prezydent uczynił wiele, by przynajmniej na papierze te podziały znieść. Po masakrze zniósł w dowodach adnotację o przynależności do grupy etnicznej, teraz jakiekolwiek wspomnienie o Hutu i Tutsi jest nie na miejscu, gdyż prezydent lansuje tezę, że wszyscy jego podwładni to po prostu Rwandyjczycy. Trudno powiedzieć na ile w kraju doszło do pojednania i złe duchy przeszłości na zawsze zostały przepędzone, gdyż wolne media w kraju nie funkcjonują. O ile twarda ręka Kagamé nie zbuduje wśród Rwandyjczyków zaufania, to blisko 3 dekady po okrutnym ludobójstwie skutecznie powstrzymywała ich przed wybuchem nieufności. W tak niestabilnej części świata, kraju otoczonym pogrążonym w wiecznym konflikcie wewnętrznym Kongiem, rozrywanym konfliktami etnicznymi Burundi i dyktatorską Ugandą, "tyran" Kagamé jest dla wielu ostoją nadziei i stabilizacji. Coraz lepiej wykształceni i zamożniejsi Rwandyjczycy (aczkolwiek ta druga cecha rozwija się bardzo powoli) nie będą wiecznie znosić cenzury, przemocy wobec opozycji i zastraszania mediów. Ale rozmontowanie systemu "oświeconej dyktatury" będzie wymagało niezwykłej ostrożności, aby nie rozmontować jednocześnie kraju. Sam Kagamé traci nimb osoby czystej i uczciwej. Wg. NYT jego majątek, którego dorobił się ponoć na handlu diamentami właśnie przekroczył 0,5 mld. $, na jaw wychodzi też wsparcie, które Kagamé udziela rebeliantom M23 w sąsiedniej DR Kongo, toczącym regularną wojnę przeciwko armii kongijskiej. Prezydent, który taką wagę przywiązuje marketingowi i autokreacji zupełnie nie radzi sobie z najmniejszym przejawem opozycji dla swoich rządów. Najlepszym na to dowodem jest historia Paula Rusesabagina, czyli rwandyjskiego Oskara Schindlera. W 1994 r. ten człowiek znalazł odwagę, by uratować życie ponad 1200 ludzi. Słynny brytyjski film "Hotel Rwanda" świetnie pokazał ten epizod szaleństwa ludobójstwa. Będąc szefem hotelu, Rusesabagina pokazał, że jeden dobry człowiek może zdziałać bardzo wiele. Niedługo po 1994 r. stał się on zagorzałym krytykiem Paula Kagamé. Rusesabagina uciekł z Rwandy w obawie przed niechybnym aresztowaniem o otrzymał azyl polityczny i obywatelstwo Belgii, a później był rezydentem USA. W sierpniu 2020 r. Rusesabagina został porwany niemalże w stylu Łukaszenki podczas lotu do sąsiedniego Burundi, następnie został aresztowany i doprowadzony przed sąd w Kigali. Sam Kagamé zupełnie się nie krył, że to on sam wydał rozkaz jego zatrzymania, chwaląc publicznie udaną operację służb specjalnych. Otwarcie przyznało w niej swój udział również Ministerstwo Sprawiedliwości Rwandy. Mimo wsparcia międzynarodowej opinii publicznej (list kongresmenów USA, rezolucja Parlamentu Europejskiego potępiająca "wymuszone zaginięcie, nielegalne wydanie i zatrzymanie Rusesabaginy bez prawa kontaktu", wezwanie parlamentu Belgii do repatriacji obywatela swojego kraju) Sąd Najwyższy w Kigali uznał Rusesabaginę winnym stworzenia, finansowania i uczestniczenia w organizacji terrorystycznej odpowiedzialnej za morderstwa, pobicia, podpalenia oraz tortury. Minister Spraw Zagranicznych Belgii stwierdziła, że proces "nie był uczciwy i sprawiedliwy, zwłaszcza jeśli chodzi o prawo do obrony". Co ciekawe ujawnione zostały też podsłuchy przy użyciu słynnego i dobrze znanego w Polsce programu Pegasus, które rwandyjski wywiad zainstalował w telefonie córki Rusesabaginy oraz śledzącego sprawę belgijskiego dziennikarza. Nie był to jedyny przypadek prominentnego działacza opozycji. W 2010 r. kandydatka na prezydenta Ingabire została aresztowana i skazana pod zarzutem organizowania zbrojnego powstania, ten sam los spotkał 7 lat później inną kandydatkę na prezydenta - Rwigarę. W 2014 r. były szef wywiadu i bliski współpracownika Kagamé, a następnie dysydent Karegeya został zamordowany w RPA. Międzynarodowe instytucje wielokrotnie dokumentowały i piętnowały naruszenia praw człowieka przez Kigali, zarówno wobec własnych obywateli, jak i podczas krwawych i długoletnich konfliktów w sąsiedniej DR Kongo. Jak nietrudno się domyśleć nie wywołało to najmniejszej reakcji przez Kagamé, który nie zamierza nic zmieniać w swojej zamordystycznej polityce. Warto o tym pamiętać zachwycając się urzekającym pięknem tego wyjątkowego kraju. Położona na zielonych wzgórzach Rwanda ze swoją stolicą w Kigali to jedno z najczystszych, najbezpieczniejszych i dobrze zorganizowanych miejsc na świecie. Kraj świetnie przełamuje stereotyp Afryki w wyobraźni Europejczyków czy Amerykanów. Ta kraina tysiąca wzgórz niewątpliwie jest miejscem niezwykle pięknym i wartym zobaczenia przez każdego, kto potrafi się cieszyć pięknem natury. Walory turystyczne można by wymieniać godzinami, jednak najważniejsze z nich to zapierające dech w piersiach parki narodowe, świetna baza obiektów noclegowych, a także doskonale przygotowani przewodnicy. Krajobrazy z wulkanami i górskimi szczytami w tle, bujnymi lasami deszczowymi, mokradłami i sawannami przyciągają miliony turystów rocznie. Planując podróż po Rwandzie, warto zaplanować kilka dni na odwiedzenie tych unikalnych cudów natury. Park Narodowy Wulkanów stanowi kulminacyjny punkt podróży większości turystów wybierających się do Rwandy. Żyją w nim zagrożone wyginięciem goryle górskie, złote małpy, których krytycznie niskie populacje spowodowane są działalnością kłusowników sprzedających je na trofea oraz rolników, którzy zabijają dla mięsa. Oprócz możliwości zaobserwowania życia zagrożonych gatunków podziwiać można masywne, uśpione wulkany oraz kraterowe jeziora, roztaczające tajemniczą, mglistą atmosferę. Małe grupy obserwatorów są objęte ścisłą kontrolą i monitoringiem, zwiedzanie odbywa się w towarzystwie wykwalifikowanych tropicieli, a pozwolenie kosztuje aż 1500 dolarów (w sąsiednim DR Kongo to 400$, a w Ugandzie - 700$). Ze względu na dobro zwierząt obserwacja goryli w ich naturalnym środowisku nie może trwać dla jednej grupy dłużej niż godzinę. Co istotne, część dochodu z biletów trafia na wspieranie walki o przetrwanie goryli, a 10% ceny każdego wydanego pozwolenia na zwiedzanie – do funduszu lokalnych społeczności i przeznaczane jest na budowę szkół, dróg oraz ośrodków zdrowia.
Park Narodowy Akagera obejmuje złociste sawanny, zielone lasy, tętniące życiem mokradła oraz malownicze jeziora. Podczas zwiedzania spotkać można między innymi słonie, nosorożce, bawoły, lamparty, antylopy, żyrafy, lwy a także niemal 500 gatunków ptaków. Park oferuje możliwość nocowania, co pozwala usłyszeć nocne życie sawanny, lasu i mokradeł. Baza hotelarska Rwandy, szczególnie w okolicach atrakcyjnych dla turystów, może bez wątpienia konkurować z najlepszymi europejskimi hotelami. Co więcej, ze względu na dbałość o ekologię nie spotkamy się tam z marnowaniem jedzenia, wody czy też używaniem jednorazowych produktów z plastiku. Możliwość kosztowania lokalnych potraw, wieczornego słuchania i oglądania lokalnych artystów stanowi dla wielu podróżujących ucztę dla duszy i ciała zarazem. Warto zaznaczyć, że podróżowanie po Rwandzie jest bezpieczne, a jedyne, na co trzeba uważać, to czas, który płynie zbyt szybko. Sektor turystyczny jest w Rwandzie bardzo ważny pod względem generowania dochodów płynących do lokalnej oraz państwowej kasy. W 2017 r. odnotowano przychód wielkości 438 mln. dolarów dzięki odwiedzeniu kraju przez 1,2 mln turystów z całego świata. W 2018 r. z sektora turystycznego pochodziło 12,7% PKB Rwandy! Ponadto rozwój turystyki wiąże się z zatrudnianiem lokalnych pracowników, co pomaga walczyć w ubóstwem. Każdego roku rośnie liczba turystów, a co za tym idzie – pieniędzy, które zostawiają podczas zwiedzania. Pozwala to na ciągły rozwój branży turystycznej, ale także wspieranie lokalnych społeczności, ekologicznych rozwiązań czy ochronę unikalnej fauny i flory. Dla prawdziwego fana Afryki Rwanda jest obowiązkowym celem podróży. Ten kraj różni się bardzo od innych, ale jest jednocześnie poniekąd kwintesencją kontynentu ze wszystkimi jego cechami pozytywnymi i negatywnymi.
Comments