top of page

The Traveling Economist

Podróże okiem ekonomisty

05627c8f-b097-4592-8be1-e638b8d4b90d_edited_edited.jpg
Home: Witaj
Home: Blog2

Filipiny

Zaktualizowano: 3 mar 2023




Filipiny to jeden z najbardziej fascynujących krajów na świecie, którego historia była częścią historii wielkich mocarstw światowych walczących o wpływy w tym strategicznym miejscu świata, w którym Morze Południowo - Chińskie łączy się z Pacyfikiem. Jest to zatem obszar kontrolujący drogę morską między Azją, a USA. Nic zatem dziwnego, że zawsze był w centrum zainteresowania i ekspansji największych mocarstw regionu: Japonii, Chin i USA. To też najbardziej uczęszczana droga morska na świecie, takiej ilości statków nie można zobaczyć nigdzie indziej.  Ślady organizmów państwowych istniały na Filipinach nie tylko w rejonie obecnej Manili. Przed XV w. jedynie na północy Luzonu, gdzie najwcześniej wytworzyła się kultura tarasowej uprawy ryżu, istniały stałe osady typu plemiennego. Tworzące się drobne księstewka były w znacznym stopniu zależne od państw indonezyjskich. Na wyspach pomiędzy Luzonem a Mindanao powstała w XIII w. konfederacja Madjańska, będąca porozumieniem kilku ksiąstewek, założona przez uciekinierów spod panowania muzułmańskich władców Borneo. Uważa się, że cywilizacyjnie była bardziej rozwinięta niż inne tubylcze organizmy państwowe na filipińskich wyspach. Z tego względu z dość dobrym skutkiem odpierała wszelkie najazdy i ataki: królestw Tondo i Maynila, chińskiej floty, sułtanatu Sulu i radży Butuanu. Stworzono tam własny system zarządzania, a także własne spisane prawo. Być może z tych powodów przybycie Hiszpanów nie było dla jej mieszkańców katastrofą w sensie szoku cywilizacyjnego. Na wyspie Mindanao istniało królestwo Butuanu, będące znanym producentem wyrobów ze złota. Handlowe relacje tego państwa były bardzo szerokie i obejmowały wymianę z dalekimi krajami takimi jak: Chiny, Japonia, Indie, a nawet Persja. Było to jedno z najstarszych państw na wyspach. Chińskie kroniki z początku XI w. opisują Butuan jako księstwo rządzone przez Hindusów wyznających buddyzm i mające silne powiązania z królestwem Czampa w Kambodży. Jeszcze innym państwem, również rządzonym przez Hindusów, był radżanat Cebu. Radża pochodził z tamilskiej dynastii Chola rządzącej w południowych Indiach od III w. p.n.e. Już po okresie jej świetności maharadża z tej dynastii, która miała także posiadłości na Sumatrze, wysłał jednego z licznych książąt, żeby na filipińskich wyspach założył bazę dla przyszłej wyprawy. Po przybyciu na Cebu książę zbuntował się i założył tam własne państwo. Jego następcy pochodzący z Sumatry poddali się wpływom miejscowej kultury i posługiwali się już językiem malajskim, niemniej wyznawali hinduizm. W 1521 r. za rządów radży Humaboda na wyspę przybył słynny odkrywca Magellan. W imieniu radży dowódcę hiszpańskiej floty witał jego bratanek Tupas. Kilkadziesiąt lat później Tupas już jako radża musiał stawić czoła wyprawie hiszpańskiego konkwistadora Lopeza de Legazpi, który przypłynął z Meksyku, żeby podbić filipińskie wyspy. W słynnej bitwie pod Cebu 27.04.1565 r. wojska hiszpańskie pokonały armię radży. W czerwcu tegoż roku radża podpisał traktat, będący de facto bezwarunkową kapitulacją, w którym zrzekł się suwerenności i poddał się zwierzchnictwu króla Hiszpanii. Jednocześnie przyjął wiarę chrześcijańską. Tym samym księstwo istniejące trochę dłużej niż wiek przestało istnieć jako niezależne państwo. Do tego czasu hinduskie księstwa zajmowały dominującą pozycję pod względem cywilizacyjnego rozwoju na wyspach zarówno w sferze materialnej, jak i duchowej. Na wyspach znajdowały się także kolonie chińskie i japońskie, powstałe w związku z handlem wysp z kupcami chińskimi i japońskimi oraz najazdami pirackimi obu tych nacji. Na południu znajdowały się państewka założone przez muzułmanów. Najbardziej znane z nich to sułtanaty Sulu i Maguindanao. Ocenia się, że w okresie przed kolonizacją hiszpańską ludność Filipin liczyła pół miliona osób. Cywilizacyjnie mieszkańcy północnych wysp, szczególnie Luzonu, mający handlowe kontakty ze światem, prezentowali wyższy stopień rozwoju niż plemiona z południa, które zajmowały się głównie rybołówstwem. Ówczesne „królestwa” były faktycznie federacjami dość niezależnych wsi zwanych barangay. Każda taka wieś liczyła średnio 50–100 rodzin. Przeciętne wsie liczyły kilkaset osób, ale były też liczniejsze, liczące kilka tysięcy dusz. Wsie były zazwyczaj zakładane na wybrzeżach (Filipiny składają się z ponad siedem tysięcy wysp!) albo w głębi lądu nad rzekami, gdzie był dostęp do wody i gdzie żywiono się rybami. Miejscowe plemiona czciły różnego rodzaju bóstwa, ale miały też jedno naczelne, które uważali za stwórcę wszystkich rzeczy. Poza tym oddawali cześć przodkom. Społeczności tubylcze dzieliły się na trzy warstwy społeczne. Najwyższą stanowili przyboczni wodza. Towarzyszyli mu na wojnie, wiosłowali w jego łodzi i przez cały czas przebywali w jego otoczeniu. Nie płacili podatku. Największą grupę stanowili ludzie wolni lub wyzwoleni niewolnicy, którzy mieszkali we własnych domach lub chatach z rodzinami. Musieli jak w feudalizmie pełnić służbę na rzecz wodza, np. podczas zbierania ryżu, łowienia ryb, budowania domu władcy itd. Faktycznie ich stan można nazwać półwolnym, a ich społeczna pozycja była dziedziczna. Niewolnikami stawali się jeńcy wojenni, osoby które same się sprzedały, aby uniknąć głodu, oraz ci, którzy zostali nimi z powodu długów. Na Filipinach ich położenie nie było tak tragiczne jak gdzie indziej. Nie byli oni przepracowani, a ich relacja z panem bliższa była stosunkom patron–klient. Niewolnictwo także było dziedziczne. Niezmiernie egzotycznym rozwiązaniem był status dzieci, których jedno z rodziców było stanu wolnego a drugie niewolnikiem. W takim przypadku pierwsze, trzecie, piąte itd. dziecko stawało się wolne, a drugie, czwarte, szóste itd. pozostawało w stanie niewolnym. Wspólnota wiejska była bardzo silna. Mężczyzna nie mógł jej opuścić bez jej zgody i był przy tym zobowiązany do zapłaty pewnej sumy pieniędzy. Gdy ożenił się z dziewczyną z innej wsi, dzieci były dzielone między obie osady. Wspólnota dawała poczucie bezpieczeństwa swoim członkom łącznie z prawem do wywarcia zemsty za szkody poczynione jej członkom przez członków innej wspólnoty. Przed przybyciem Hiszpanów na Filipinach istniały już zalążki niemal wszystkich znaczniejszych cywilizacji i religii. Mieszkali tam przedstawiciele islamu, buddyzmu, hinduizmu, taoizmu i szyntoizmu. Paradoksalnie wyspy podbili i ukształtowali zgodnie z zasadami swojej religii ci, którzy przypłynęli ostatni: chrześcijanie. Być może powodem była słabość tych państewek, z których największe ograniczały się zapewne do kilkunastu wsi. Rządzone przez różnych wodzów zwanych datu lub hinduskich radżów czy muzułmańskich sułtanów, stanowiły de facto polityczny plankton. Ferdynand Magellan jest dla Europejczyków najbardziej znaną postacią związaną z historią Filipin. Mimo że był Portugalczykiem, swoje życie wielki podróżnik spędził na służbie hiszpańskiej. Swoją karierę żeglarza Magellan rozpoczął w 1505 r., kiedy jego okręt dopłynął do Indii. Następną miała być wyprawa dookoła świata. W rezultacie konfliktu z królem Portugalii Manuelem I Magellan zdecydował się wyruszyć jednak pod flagą Hiszpanii. 20.09.1519 r. pięcioma statkami skierował się w stronę Brazylii. Wkrótce udało mu się znaleźć cieśninę łączącą Atlantyk i Pacyfik i w lutym 1521 r.  przekroczył równik, a w kwietniu jego okręt dotarł do wyspy Cebu, obecnie jednej z prowincji Filipin. Od razu po przybyciu Magellan nawiązał kontakt z miejscowymi władzami i zaproponował im umowę handlową. Następnym krokiem zostało przyjęcie chrztu przez Filipińczyków. Radża Humabon wraz ze swoimi poddanymi przyjął chrzest i dał Hiszpanom prawo do prowadzenia handlu z wyspami. Filipiny pozostają krajem katolickim do dziś. Wszędzie budują się nowe kościoły, a niektóre ulice i instytucje noszą imiona papieży rzymskich (np. w Cebu znajduje się ulica Jana Pawła II, w samej Manili jest kilka jego przykościelnych pomników). Poza tym w centrum miasta znajduje się Magellan's Cross w miejscu, w którym według legendy Magellan podczas swojej podróży dookoła świata zatknął pierwszy krzyż. Mimo że oficjalnie Magellan nie posiada statusu bohatera narodowego, Filipińczycy dostrzegają, że jego wizyta była momentem przełomowym w historii ich kraju. Największym bohaterem narodowym na Filipach jest jednak, paradoksalnie, Lapu-Lapu – zabójca Magellana. Lapu-Lapu rządził sąsiadującą z Cebu wyspą Mactan (teraz te dwie wyspy połączone są ze sobą dwoma mostami). Uznawany jest za przywódcę pierwszego powstania w imię niepodległości Filipin. Lapu-Lapu wystąpił przeciwko żądaniom Hiszpanów, co stało się przyczyną wojny. Magellan miał wprawdzie broń palną, ale dysponował ledwie pięćdziesięcioosobowym oddziałem przeciwko ponad tysiącowi dobrze wyszkolonych wojowników władcy Mactana. 28.04.1521 r. miała miejsce bitwa i to właśnie w jej trakcie Magellan poniósł śmierć z ręki Lapu-Lapu. Dziś w Cebu obaj mają swój pomnik. Co ciekawe, Lapu-Lapu nie chciał przyjąć chrztu, więc paradoksalnie Filipińczycy uważają za bohaterów narodowych pierwszego misjonarza oraz jego pogańskiego zabójcę. Filipiny pozostawały kolonią hiszpańską od 1565 r., kiedy na wyspy dotarł Miguel López de Legazpi, ale nazwę „Filipiny” nadała wyspom wcześniejsza wyprawa Lópeza de Villalobos na cześć następcy tronu hiszpańskiego Filipa II. Legazpi założył pierwszą stałą osadę na wyspie Cebu (1565) oraz Manilię na Luzonie (1571), która stała się siedzibą administracji hiszpańskiej. Do końca XVI w. niemal cały archipelag został podbity przez Hiszpanię i przekształcony w jej kolonię. Nie udało się podporządkować jedynie muzułmanów z południa, którym pomocy udzielały sąsiednie państwa malajskie. Hiszpanie zlikwidowali władzę miejscowych książąt i sułtanów i ustanowili własną administrację. Do niższych stanowisk dopuszczali Filipińczyków, zwłaszcza wywodzących się z warstw wyższych. Sukcesem zakończyła się chrystianizacja prawie całej ludność Filipin i powstrzymanie ekspansji islamu.  Tak naprawdę konkwista trwała niemal do samego końca hiszpańskiego panowania, ponieważ przez cały czas na wyspach istniały niezależne od Madrytu władztwa muzułmańskie, a w bardziej odległych regionach rdzenni mieszkańcy dalej wyznawali swoje religie. Niemniej jednak, pod pewnymi względami kolonizacja wysp przypominała schematy znane z Ameryki. Zresztą nawet administracyjnie Filipiny były częścią wicekrólestwa Nowej Hiszpanii. Podobnie jak w Ameryce Płd., konkwistadorzy w nagrodę za swoją służbę otrzymywali „encomiendas”, a zakonnicy przybywali tu licznie by nawracać wyznawców lokalnych kultów. Misjonarze zmuszeni byli zmierzyć się z rozmaitością rdzennych języków, a zadanie utrudniała słaba komunikacja między wyspami. Prócz podobieństw były także różnice. Pierwszą i chyba najważniejszą było to, że w niektórych częściach Nowego Świata akcja osadnicza przebiegała naprawdę prężnie i dość szybko, Miasto Meksyk czy Lima szybko stały się znaczącymi ośrodkami. Na Filipinach natomiast było zdecydowanie gorzej. Tropikalny klimat, huragany i trzęsienia ziemi zniechęcały potencjalnych osadników. Po zdobyciu Manili zdecydowało się tam zamieszkać jedynie ok. 250 Hiszpanów, a 12 lat później, w 1583 r., ich liczba wzrosła do zaledwie 683. Ważnym i bardzo interesującym aspektem ekonomii Filipin był galeon - statek, który raz, później dwa razy w roku odbywał rejs na trasie Acapulco–Manila i z powrotem. Dzięki korzystnemu prądowi oceanicznemu i dobrym wiatrom możliwe było odbycie w ciągu kilku miesięcy względnie bezpiecznej podróży. Chińscy kupcy licznie zasiedlający Filipiny oferowali głównie porcelanę i jedwab, za które Hiszpanie płacili wydobywanym w Meksyku srebrem. Galeon stanowił przedsięwzięcie państwowe, które odbywało się pod ścisłym nadzorem korony, co oczywiście nie oznaczało, że nie zdarzał się przemyt. Mimo limitów dotyczących wagi przewożonych w obie strony towarów i metali, galeon prawie zawsze pływał przeciążony. Mimo zyskownego handlu z Chinami utrzymanie obecności na Filipinach wymagało od hiszpańskiej korony ponoszenia ciągłych wydatków. Na wyspach nie odkryto znaczących złóż metali szlachetnych, rolnictwo nie było zbyt wydajne, a odległość od Europy nie pozwalała na zintensyfikowanie handlu. Jednak ze względów strategicznych i prestiżowych Hiszpania nigdy nie zdecydowała się na porzucenie Filipin. Kolonialna administracja archipelagu każdego roku otrzymywała spore finansowe wsparcie z Nowej Hiszpanii. Pieniądze były przeznaczane na utrzymanie administracji kolonialnej, wojska oraz częściowo na działalność religijną. W XVII i XVIII w. Hiszpanie musieli odpierać próby penetracji Filipin przez inne państwa europejskie (zwłaszcza Holandię i Anglię, która okupowała Manilę w latach 1762-1765) i przeciwstawiać się buntom miejscowej ludności. Z tego powodu niewielu Hiszpanów decydowało się na przenosiny do odległej kolonii.  W przeciwieństwie do większości hiszpańskich posiadłości w Nowym Świecie, Filipiny nie uzyskały niepodległości na początku XIX w., jednak utrata Ameryki przez iberyjską metropolię oznaczała zdecydowane zmiany w życiu azjatyckiej kolonii. Znacznie trudniejsza stała się komunikacja, ponieważ nowa droga morska do innych hiszpańskich posiadłości prowadziła wokół Afryki, a więc była zdecydowanie dłuższa niż względnie łatwa trasa z Meksyku. Sytuacja poprawiła się po ukończeniu budowy kanału Sueskiego w 1869 r., ale i tak pozostawała trudna. Hiszpania borykała się w tym czasie z wieloma problemami wewnętrznymi, więc odległej kolonii poświęcano coraz mniej uwagi. Administracja wysp była mocno skorumpowana i anachroniczna. Niektórzy rdzenni Filipińczycy musieli płacić podatki w formie przymusowej pracy, co w XIX w. stanowiło już relikt przeszłości. Sprzeciw ludności budziły także przywileje kleru i bogactwo zakonów. W tym samym czasie rosły też żądania mieszkańców archipelagu dotyczące reprezentacji politycznej w hiszpańskim parlamencie. W 1834 r. Filipiny uzyskały trzech deputowanych, jednak już dwa lata później straciły ten – i tak przecież skromny – przywilej, by nigdy już go nie odzyskać, w przeciwieństwie do na przykład Kuby. Pierwsze większe powstanie antyhiszpańskie wybuchło w 1872 r. w mieście Cavite, a 20 lat później powstały 2 tajne organizacje patriotyczne: Liga Filipińska, domagająca się od Hiszpanii reform oraz Katipunan, dążący do niepodległości. Przywódcą Ligii Filipińskiej (La Liga Filipina) był José Rizal, barwna postać ówczesnych Filipin. Rizal pochodził z rodziny średniozamożnego posiadacza ziemskiego i miał wyjątkowe dobre wykształcenie. Podróżując po Europie, Ameryce i Azji Rizal opanował dwadzieścia dwa języki, w tym m.in. arabski, chiński, angielski, grecki, hebrajski, rosyjski i łacinę. Rizal był postacią prawdziwie wszechstronną: zajmował się historią, architekturą i językoznawstwem, był malarzem i rzeźbiarzem, nie były mu obce zarówno nauki humanistyczne, jak i przyrodnicze. Przede wszystkim jednak był poetą. W 1886 r. została wydana jego pierwsza nowela, dotycząca problemów wewnętrznych kraju. Pięć lat później poeta opublikował swoją drugą nowelę „El filibustierismo” („Rządy chciwości”). Rizal domagał się w nich nadania Filipinom statusu jednej z równorzędnych prowincji kraju oraz prawa do reprezentacji w parlamencie, zastąpienia hiszpańskich zakonników przez rodzimych księży, prawa do swobody zgromadzeń i wolności słowa. Głównie chodziło o równość Hiszpanów i Filipińczyków wobec prawa. Obydwie nowele wywołały niechęć Hiszpanów. Po utworzeniu Ligi Filipińskiej Rizal został zatrzymany przez policję hiszpańską na wyspie Mindanao, mimo że Liga była organizacją pokojową.  W XIX w. okazało się niemożliwym utrzymywać dobre stosunki z władzami hiszpańskimi. Niezadowolenie Filipińczyków rosło i u schyłku stulecia zaczęła się burza. Po wyjściu z więzienia Rizal został zmuszony do opuszczenia kraju, jednak wrócił już w 1896 r., gdy tylko rozpoczęła się rewolucja filipińska, będąca próbą wywalczenia niepodległości. Mimo że Rizal nigdy nie pisał o całkowitej niepodległości kraju, ponownie został aresztowany i tym razem skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 30.12.1896 r. – został rozstrzelany w Manili. W nocy przed śmiercią napisał swój ostatni wiersz, któremu często przypisuje się tytuł „Ostatnie pożegnanie”. Rocznica śmierci Rizala (Rizal Day) obchodzona jest na Filipinach jako święto narodowe. Wszystkie te epizody z życia Rizala - ojca niepodległych Filipin - można zobaczyć w ciekawym muzeum na manilskiej starówce. Poza Rizalem jeszcze kilka działaczy rewolucji filipińskiej uważanych jest na Filipinach za bohaterów narodowych. Po jego aresztowaniu w 1892 r. Liga Filipińska rozpadła się na dwa obozy – umiarkowany i radykalny. Obóz radykalny - Katipunan składał się przede wszystkim z przedstawicieli klasy średniej i niższej. Jego przywódcą został Andres Bonifacio - inny bohater narodowy Filipin.  Początek rewolucji w sierpniu 1896 r. dla Katipunan był udany – armia Bonifacia osiągnęła sukces w bitwie o Sant-Hose-del-Monte. Jednak po tym zwycięstwie wojska powstańców zaczęły przegrywać. Liczne porażki spowodowały wzrost popularności w prowincji Cavite drugiego przywódcy Katipunan – Emilia Aguinalda. Wkrótce powstańcy rozdzielili się na dwa skrzydła – tych, którzy popierali Bonifacia oraz tych, którzy popierali Aguinalda. W 1897 r. odbyło się spotkanie rządu rewolucyjnego, podczas którego przeprowadzono wybory do rządu, a dowódcą głównym został wybrany Aguinaldo. Bonifacio nie uznał decyzji rządu, dlatego razem z bratem został aresztowany przez nowego przywódcę i skazany na karę śmierci za zdradę, wyrok wykonano od razu. Rocznica narodzin Andresa Bonifacia („Kaarawan ni Bonifacio”) jest świętem narodowym na Filipinach, obchodzonym od 1921 r. Nie odbywają się wtedy żadne szczególne obchody, ale często z tej okazji ludzie wykorzystują swój dzień wolny od pracy, by odwiedzić miejsca związane z powstaniem niepodległościowym. Po śmierci swojego przeciwnika Aguinaldo zawarł z Hiszpanami umowę znaną jako „Pakt Biac-na-Bató”. Hiszpania obiecała reformy, na co Aguinaldo przystał i zatrzymał swoje wojska. Żadna reforma w praktyce nie została jednak przeprowadzona. Wtedy Aguinaldo i jego zwolennicy wzięli udział w wojnie amerykańsko-hiszpańskiej po stronie USA. Wojnę wygrali Amerykanie. W grudniu 1898 r.  podpisano pokój w Paryżu, w którym Hiszpania odstąpiła Filipiny (a także Kubę, Portoryko i wyspę Guam) USA za kwotę 20 mln. $. W 1898 r. Filipiny oficjalnie zostały państwem niepodległym, została też uchwalona konstytucja. Emilio Aguinaldo został pierwszym prezydentem republiki.  Trudno podsumować ponad trzy stulecia obecności Hiszpanów na Filipinach. Bez wątpienia kolonizacja była śmiałym przedsięwzięciem, które przyniosło unikatową wymianę pomiędzy Ameryką i Azją. Jednocześnie europejska obecność nie odcisnęła na kraju tak znaczącego śladu, jak w Nowym Świecie, co z perspektywy rdzennej ludności należy zaliczyć na plus. Wiele rdzennych narodów i języków przetrwało (w dzisiejszych Filipinach nadal jest używanych ponad 130 różnych języków) głównie dzięki temu, że Hiszpanie nie mieli wystarczających sił, by podbić trudno dostępne regionu olbrzymiego archipelagu. Jednocześnie słabość kolonizatorów zadecydowała o tym, że hiszpańskie wpływy, choć znaczące, nie zdominowały kultury Filipin. Hiszpański – mimo że pod koniec XIX w. był na wyspach lingua franca – obecnie stracił zupełnie na znaczeniu, choć w miejscowych językach można znaleźć wiele zapożyczeń. Katolicyzm o mocno lokalnym kolorycie (jak w krajach Ameryki Łacińskiej) zdecydowanie dominuje, jednak na wyspie Mindanao w dalszym ciągu mieszka muzułmańska mniejszość. Ze względu na to, że Filipiny doświadczyły także amerykańskiego kolonializmu, ocena iberyjskiego panowania powinna być nieco odmienna (bardziej pozytywna) niż w Ameryce Łacińskiej. Już w 1899 r. niepodległe Filipiny zaczęły wojnę z USA. Mimo że armia Aguinalda przez długi czas walczyła z sukcesem, w 1901 r. została pokonana, a prezydent trafił do niewoli. Wtedy nagle Aguinaldo złożył przysięgę wierności USA i całkowicie wycofał się z polityki. W 1945 r. został aresztowany przez żołnierzy amerykańskich, a rząd zarzucił mu kolaborację z Japonią. Później były prezydent został zrehabilitowany. Umarł w 1964 r. w wieku 94 lat. Ciekawe jest to, że Filipiny uważają za bohaterów narodowych ludzi, którzy osobiście się znali i walczyli przeciwko sobie. Lapu-Lapu zabił Magellana, ale obydwoje są szanowani na wyspach filipińskich. Skomplikowane stosunki Rizala, Bonifacia i Aguinalda nie okazały się przeszkodą, żeby pamiętać wszystkich trzech i podkreślać ich szczególną rolę w historii Filipin. Trudno zresztą zaprzeczyć, że każdy z nich walczył o wolność narodu filipińskiego. Po przejęciu kontroli nad Filipinami Amerykanie ustanowili własny cywilny zarząd i stopniowo powiększali samorząd kolonii i udział Filipińczyków w administracji cywilnej. W latach 20-tych XX w. zaczęły powstawać na Filipinach lewicowe stowarzyszenia chłopskie, związki zawodowe, a w 1930 r. powstała Komunistyczna Partia  Filipin (KPF). W okresie wielkiego kryzysu istniejąca od 1907 r. Partia Narodowa podjęła działania, wsparte przez część polityków amerykańskich, na rzecz niepodległości. W efekcie w 1934 r.  Kongres USA przyznał Filipinom autonomię na 10 lat i status Wspólnoty Filipińskiej, przewidując też po tym okresie proklamowanie niepodległości. Uchwalono konstytucję i przeprowadzono wybory do Zgromadzenia Ustawodawczego, prezydentem został M. Quezon (1935). W grudniu 1941 r. Filipiny zostały zaatakowane i zajęte przez Japończyków, prez. Quezon uciekł do USA i utworzył tam rząd emigracyjny.  Wojna na Pacyfiku to jedno z najkrwawszych pól bitewnych II Wojny Światowej. Już kilka godzin po ataku na Pearl Harbor, japońskie samoloty zaatakowały główną amerykańską bazę na Filipinach, a po 2 tyg. Japończycy rozpoczęli inwazję lądową na Luzon. Szef sił lądowych USA na Filipinach - słynny gen. Mac Arthur nie był w stanie powstrzymać natarcia Japończyków (szybko zajęli niebronioną Manilę) i wycofał swoje wojska na górzysty półwysep Bataan. Na niewielkim półwyspie znalazło się ponad 100 tys. żołnierzy i uchodźców wojennych. Panował głód i szerzyła się malaria. Na rozkaz Roosevelta gen. MacArthur ewakuował się do Australii, a los obrońców był przesadzony. Wkrótce nastąpiła też kapitulacja. Zaraz po niej Japończycy zdecydowali o ewakuacji wszystkich jeńców z Bataan do oddalonego od ponad 100 km San Fernando. Wyczerpani kilkumiesięcznymi walkami, niedożywieni, często ranni i chorzy jeńcy dostawali w tropikalnym upale minimalne ilości wody i żywności, a ranni i chorzy nie dostawali pomocy medycznej. Japończycy nieustannie maltretowali jeńców, a tych, którzy nie byli w stanie iść dalej, rozstrzeliwali bądź mordowali bagnetami. Wg. szacunków w tym „marszu śmierci” zginęło ok. tysiąca Amerykanów i 10 tys. Filipińczyków. Wiele tysięcy innych zmarło wkrótce po dotarciu do obozu w O’Donnell. Bataański marsz śmierci to jedna z najbardziej znanych zbrodni Japończyków w czasie wojny na Pacyfiku. Po wojnie i kapitulacji Japonii, japoński gen. Homma odpowiedzialny za zbrodnie popełnione w Bataan został aresztowany, skazany i rozstrzelany. Historia Baatańskiego marszu śmierci została sugestywnie pokazana w filmie wojennym „Women of Valor” (Waleczne kobiety) Buzza Kulika (1986).  W październiku 1943 r. władze japońskie proklamowały niepodległość Filipin i utworzyły marionetkowy rząd. Filipińczycy podjęli walkę partyzancką, w której główną siłą byli komuniści. Wreszcie w 1945 r. wojska amerykańskie wyparły Japończyków z Filipin. Wyzwolenie Japonii nie przyszło jednak łatwo, a bitwa o Manilę stała się areną jednej z najzacieklejszych bitew miejskich II Wojny Światowej. Jej ofiarą padła w pierwszym rzędzie ludność cywilna, zatrzaśnięta w śmiertelnej pułapce pomiędzy walczącymi wojskami japońskimi i amerykańskimi. W efekcie Manilę, zwaną niegdyś „Perłą Orientu”, ochrzczono mianem „najbardziej zniszczonego w czasie wojny miasta – zaraz po Warszawie”. W styczniu 1945 r. MacArthur przystąpił do decydującego uderzenia rozpoczynając inwazję w Luzon z potężną armią 175 tys. amerykańskich żołnierzy. Pod względem ilości zaangażowanych sił i środków kampania na Luzonie miała okazać się największą – po lądowaniu w Normandii – pojedynczą operacją inwazyjną przeprowadzoną przez amerykańskie siły zbrojne podczas II Wojny Światowej. Japończycy dysponowali aż 430 tys. żołnierzy, z czego 275 tys. stacjonowało na Luzonie. Ich dowódcą był gen. Yamashita - „Tygrys Malajów”, wsławiony zdobyciem Singapuru w 1942 r. Yamashita nie planował większych działań obronnych w centralnej części Luzonu, a zwłaszcza w Manili. Rozważał nawet ogłoszenie filipińskiej stolicy „miastem otwartym”, lecz ostatecznie zdecydował, że w momencie nadejścia Amerykanów zostanie ona ewakuowana – po uprzednim wywiezieniu wszelkich zapasów i zniszczeniu instalacji o znaczeniu militarnym. Gdyby ten plan został zrealizowany, Manila zapewne zostałaby ocalona. Tak się jednak nie stało, gdyż sprzeciwił się temu szef garnizonu manilskiego - Iwabuchi. W jego mniemaniu opuszczenie Manili bez poważniejszej walki stanowiłoby plamę na honorze japońskiego żołnierza. 3.02.1945 r. Amerykanie rozpoczęli szturm Manili. Byli przekonani, że zajęcie miasta nastąpi w ciągu kilku dni, MacArthur wydał nawet w tej sprawie komunikat i szykował już paradę zwycięstwa, na wzór tej w wyzwolonym Paryżu. Były to jednak złudne rachuby. W całym mieście Japończycy zbudowali barykady, zaminowali ulice, rozstawili snajperów i broń maszynową. Niemal wszystkie budynki publiczne zamienione zostały w twierdze. W ten sposób błyskawiczny rajd na Manilę zamienił się w zażartą bitwę miejską, która potrwać miała niemal miesiąc. Amerykanie mozolnie poruszali się do przodu, musieli toczyć zażartą walkę o każdą ulicę i budynek, ale Japończycy bronili się z fanatyczną zaciekłością, a kontradmirał Iwabuchi trzykrotnie odmówił wykonania rozkazu ewakuacji Manili. Sytuację pogarszał fakt, że amerykańscy weterani bitew na wyspach południowego Pacyfiku nie mieli żadnego doświadczenia w walkach ulicznych. Siłą rzeczy postępy były więc powolne. Siły zbrojne Cesarstwa Japońskiego nigdy nie przywiązywały specjalnej wagi do zasad prawa wojennego. Japońskiego żołnierza cechowała zarówno nieustępliwość w boju, jak i granicząca z okrucieństwem bezwzględność wobec przeciwnika i ludności cywilnej. Brutalności wobec cywilów nauczyła także Japończyków kilkuletnia okupacja Filipin i towarzysząca jej podjazdowa wojna z miejscową partyzantką. W ostatnich miesiącach 1944 r. Japończycy, obawiając się wybuchu filipińskiego powstania, przeprowadzili w Manili masowe aresztowania, które w dużej mierze rozbiły tamtejszy ruch oporu. Z kolei gdy amerykańskie wojska zaczęły zbliżać się do miasta, Japończycy rozpoczęli masową konfiskatę żywności, przez co w mieście zaczęto wkrótce odnotowywać liczne przypadki śmierci głodowej. Okupanci przystąpili także do likwidacji więźniów politycznych przetrzymywanych w manilskich więzieniach. Od 31 stycznia byli oni małymi grupkami wywożeni z cel i rozstrzeliwani na terenie cmentarzy. Prawdziwa orgia przemocy rozpętała się jednak, gdy Amerykanie wtargnęli do miasta, a Japończycy przystąpili do realizacji zadań „ewakuacyjno-niszczycielskich”. Wówczas – w atmosferze zaciętej bitwy miejskiej i przy świadomości, że jej końcowy rezultat może być tak naprawdę tylko jeden – cesarscy żołnierze pozbyli się ostatnich hamulców. Niczym wilk zapędzony w pułapkę bez wyjścia postanowili zabrać ze sobą do grobu jak największą liczbę wrogów – przede wszystkim bezbronnych, a zatem stanowiących najłatwiejszy cel filipińskich cywilów. Nastawienie Japończyków dobrze oddają słowa jednego z oficerów, który grupie zakonników oznajmił: „Może Amerykanie nadejdą – ale wy już ich nie zobaczycie”. Wiele przesłanek jednak wskazuje, że masowe mordy nie były wyłącznie samowolnymi ekscesami zdemoralizowanego żołdactwa, spowodowanymi atmosferą oblężenia i załamaniem łańcucha dowodzenia. Odnalezione po bitwie dokumenty świadczą, że japońskie dowództwo nakazało żołnierzom traktować wszystkich mieszkańców Manili jako partyzantów. W jednym z takich rozkazów zapisano jednoznacznie, iż „wszystkie osoby przebywające na polu bitwy, z wyjątkiem członków japońskich sił zbrojnych, japońskich cywilów i członków specjalnych jednostek budowlanych, będą skazane na śmierć”. Inny rozkaz zawierał z kolei szczegółowe wytyczne w sprawie najbardziej „ekonomicznych” metod zabijania cywilów i usuwania ich zwłok. To, co działo się wówczas na ulicach Manili, przypominało jako żywo niesławną rzeź warszawskiej Woli w wykonaniu SS i policji niemieckiej w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. Japońscy żołnierze podpalali całe kwartały miasta, po czym ogniem broni maszynowej masakrowali uciekających w popłochu cywilów. Wpadali do kościołów i szkół, w których chroniły się setki uchodźców, i mordowali wszystkich bez względu na wiek i płeć. Ludzi ukrywających się w piwnicach, schronach bądź rowach przeciwlotniczych wybijano za pomocą granatów. W niektórych kwartałach miasta Japończycy ograniczali się do gruntownej selekcji pochwyconej ludności i egzekucji wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Ci, którzy zginęli od kul, mogli mówić o szczęściu. Tysiące Filipińczyków zostało bowiem spalonych żywcem, zakłutych bagnetami, zarąbanych samurajskimi mieczami bądź po prostu zatłuczonych na śmierć bambusowymi kijami. Ochrony nie zapewniał ani znak Czerwonego Krzyża, ani szaty duchowne. W szpitalach przywiązywano pacjentów do łóżek, po czym mordowano w najokrutniejszy sposób. 10 lutego japońscy żołnierze wpadli do siedziby Filipińskiego Czerwonego Krzyża, gdzie szukało schronienia wielu rannych i uchodźców. Około 65 mężczyzn, kobiet i dzieci (w tym kilkoro niemieckich Żydów) zamordowano. Masakrę przeżyło zaledwie kilka osób. Japończycy mordowali nawet brutalniej od hitlerowców. W jednej z dzielnic Manili spędzili kilkuset mieszkańców do 2 budynków, po czym spalili ich żywcem. W pobliskim kinie również zgromadzili kilkuset cywilów, których następnie zamordowali detonując granaty, rannych dobijali strzałami z karabinów i ciosami bagnetów. Takich okrutnych morderstw popełnianych na ludności cywilnej z zimną krwią była cała masa. Szczególnie tragiczny był los filipińskich kobiet. W całym mieście japońscy żołnierze dopuszczali się masowych i okrutnych gwałtów, których ofiarą padały nawet kilkuletnie dziewczynki.  Terror dosięgnął też duchownych Kościoła Katolickiego. W Manili zginęło łącznie 80 cudzoziemskich duchownych rzymskokatolickich i 50 zakonnic, spośród których większość poniosła śmierć z rąk Japończyków. Ogarnięci szałem zabijania Japończycy nie respektowali żadnych tabu. Ofiarą mordów i gwałtów padali nie tylko Filipińczycy, lecz także przebywający w Manili obywatele państw neutralnych, a nawet obywatele sprzymierzonych z Japonią. Spalono hiszpański konsulat, w którym zamordowano ok. 50 osób (łącznie podczas rzezi Manili zginęło ok. 250 obywateli Hiszpanii). Japończycy nie uszanowali nawet Klubu Niemieckiego. Po rozpoczęciu bitwy schroniło się tam 5 obywateli Niemiec i setki filipińskich uchodźców, którzy mieli nadzieję, że Japończycy uszanują budynek należący do obywateli sojuszniczego państwa. 10 lutego japoński oddział podpalił jednak budynek, a następnie podczas trwającej niemal 12 godzin masakry wymordował co najmniej 800 osób – w tym wszystkich pięciu Niemców (łącznie w Manili zginęło 28 obywateli Trzeciej Rzeszy). Była to jedna z największych masakr podczas całej „Rzezi Manili”. Mieszkańcy Manili ginęli nie tylko z rąk Japończyków, ale też w bombardowaniach artylerii i lotnictwa USA, zwłaszcza wtedy, gdy japoński opór okazał się twardszy niż zakładano, zostały one w dużej mierze zniesione (w mocy pozostały jedynie ograniczenia w dotyczące wykorzystywania lotnictwa bombowego). W rezultacie amerykańska artyleria ostrzeliwała gęsto zaludnione dzielnice, powodując ogromne ofiary i zniszczenia. Całe kwartały były zmiatane z powierzchni ziemi. Pociski spadały nawet na wyraźnie oznaczone flagami Czerwonego Krzyża szpitale (pewnym usprawiedliwieniem może być fakt, że wbrew regułom prawa wojennego Japończycy zamienili je w silnie bronione twierdze). Samoloty myśliwskie latały nisko nad miastem, ostrzeliwując wszystko, co się ruszało – w tym uciekających cywilów. Przypuszcza się, że spośród wszystkich cywilnych ofiar bitwy o Manilę ok. 30–40% zginęło na skutek amerykańskiego ostrzału. Ostatnim bastionem oporu japońskiego była manilska starówka - Intramuros. Dzielnica była otoczona murami obronnymi, którym zresztą zawdzięczała nazwę, a jej korzenie sięgały drugiej połowy XVI w. Z względu na dużą liczbę znajdujących się tam katolickich kościołów i klasztorów Intramuros zwano czasem „małym Watykanem”. Drugim zwornikiem japońskiej obrony były stojące opodal starówki potężne gmachy Parlamentu, Departamentu Finansów i Departamentu Rolnictwa. Propozycja honorowej kapitulacji została przez Japończyków całkowicie zignorowana. Z ciężkim sercem MacArthur wyraził więc zgodę na zasypanie Intramuros nawałą artyleryjską, nakazując jedynie oszczędzić kościół i klasztor świętego Augustyna. Amerykanie ostrzeliwałli Intramuros od 17 lutego, a kulminacją było przygotowanie artyleryjskie, przeprowadzone rankiem 23 lutego. W odpowiedzi Japończycy ustawili na murach sto filipińskich „żywych tarcz”. Nie skłoniło to Amerykanów do przerwania ognia, w efekcie czego wszyscy zakładnicy ponieśli śmierć. 23 lutego rano amerykańska piechota ruszyła do szturmu na Intramuros. Zaraz potem na manilską starówkę spadła kolejna ulewa pocisków o łącznej wadze blisko 185 ton. Tego samego popołudnia japoński pułkownik w rzadkim odruchu litości udzielił znacznej liczbie cywilów zgody na przejście za amerykańskie linie. Mimo trwającego wciąż ostrzału Intramuros opuściło wówczas blisko 3 tys. osób – głównie kobiety i dzieci oraz pewna liczba duchownych katolickich. Większość zamieszkujących dzielnicę filipińskich mężczyzn Japończycy już wcześniej zamknęli na terenie starego Fortu Santiago. W jego lochach Amerykanie odnaleźli później ciała setek bestialsko pomordowanych cywilów i kilkuset niemalże zagłodzonych na śmierć, lecz wciąż żywych więźniów. Warto te lochy dzisiaj zobaczyć, by choć trochę wyobrazić sobie warunki, w których te osoby były przetrzymywane. Ponadto pewna liczba cywilów ukrytych w kościele św. Augustyna nie uwierzyła japońskim zapewnieniom i nie zaryzykowała przejścia pod ostrzałem za linię frontu. Większość z nich została później zamordowana przez japońskich żołnierzy lub zginęła pod gruzami. 24 lutego bitwa o Intramuros była właściwie zakończona. Spośród blisko dwutysięcznej japońskiej załogi do niewoli dostało się zaledwie 25 żołnierzy. Tego samego dnia Amerykanie zdobyli także rejon portu. Okazało się to stosunkowo łatwe, gdyż broniące się tam oddziały były złożone głównie z przymusowych robotników z Korei i Formozy, którzy dość chętnie oddawali się do niewoli. O wiele cięższa przeprawa czekała jednak Amerykanów przy próbie zdobycia trzech gmachów, gdzie ostatnich kilkuset obrońców broniło się z fanatyczną zaciekłością. Przez wiele dni amerykańscy żołnierze musieli walczyć dosłownie o każde piętro, a czasami nawet każde pomieszczenie. Dopiero 28 lutego – po dwudniowym szturmie i intensywnym ostrzale artyleryjskim – piechurzy  oczyścili ostatecznie ruiny Parlamentu. Ostatni punkt japońskiego oporu – ruiny gmachu Departamentu Finansów – padł dopiero 3 marca. Ten dzień uznawany jest za datę zakończenia bitwy o Manilę. Manila była wreszcie wolna, lecz amerykańskie zwycięstwo należy uznać za pyrrusowe. „Spacerek” zamienił się bowiem w miesięczną bitwę miejską, której koszty okazały się bardzo wysokie. 1010 amerykańskich żołnierzy zginęło w walce, a kolejnych 5565 odniosło rany. Japoński garnizon wybito prawie doszczętnie – zginęło ponad 16 tys. żołnierzy, w tym kontradmirał Iwabuchi, który popełnił samobójstwo w oblężonym gmachu Departamentu Finansów. Największą daninę krwi złożyła jednak ludność cywilna, zatrzaśnięta w śmiertelnej pułapce pomiędzy walczącymi wojskami. Zgodnie z amerykańskimi szacunkami podczas bitwy zginęło blisko 100 tys. mieszkańców Manili. Równie ogromne były straty materialne. Intramuros razem z bezcennymi zabytkami zostało zniszczone niemal w 100%. W gruzach legły między innymi: katedra, pałac arcybiskupi, trzechsetletni Fort Santiago oraz szereg kościołów, klasztorów i kamienic. Względnie nienaruszone pozostały tylko kościół i klasztor św. Augustyna. Stare hiszpańskie mury, od których starówka wzięła nazwę, zostały zburzone w 50%. Wiele cennych zabytków i wartościowych przedmiotów zostało bezpowrotnie zniszczonych już po bitwie, gdy Amerykanie przystąpili do sprzątania ruin Intramuros przy pomocy buldożerów. Straty w pozostałych dzielnicach były równie dotkliwe. Rejon portu zniszczono w 90%. Południowe dzielnice zostały zburzone odpowiednio w 90%. Na skutek japońskich podpaleń i wysadzeń poważnie ucierpiały także północne dzielnice. MacArthur był wstrząśnięty rozmiarami tragedii. Dotrzymał słowa i wrócił jako zwycięzca, ale Manila, w której spędził prawdopodobnie najlepsze lata życia, zmieniła się nie do poznania. Miasto, które zwano niegdyś „perłą Orientu”, leżało w gruzach, a zwłoki dziesiątek tysięcy mieszkańców rozkładały się w ruinach. Ciężko zrujnowany został nawet Hotel Manila, w którym generał zamieszkiwał przed wojną. Zwiedzającemu zniszczone miasto MacArthurowi wyrwały się słowa: „Manila jest Warszawą Azji”. Zwrot ten podchwycili amerykańscy korespondenci wojenni, którzy określili filipińską stolicę mianem „najbardziej zniszczonego w czasie wojny miasta – zaraz po Warszawie”. Podczas przemówienia wygłoszonego w Manili MacArthur pocieszał obecnych tam prominentnych Filipińczyków: „Wasza stolica, choć tak okrutnie ukarana, odzyskała należną jej rolę twierdzy demokracji na Wschodzie”. Jednak nawet w tym miejscu nasuwa się analogia z losami polskiej stolicy. Podobnie jak przedwojenna Warszawa, Manila stanowiła centrum filipińskiego życia politycznego, ekonomicznego, intelektualnego i kulturalnego. Tragedia, która dotknęła to miasto w pierwszych miesiącach 1945 r., przyniosła zagładę przedwojennej elity społecznej, która częściowo ukształtowała się jeszcze w czasach hiszpańskich rządów. Śmierć poniosły setki działaczy politycznych i społecznych, duchownych, artystów, lekarzy, nauczycieli, dziennikarzy, naukowców, przedsiębiorców i sportowców. Wielu innych, ocalawszy z pogromu, schroniło się na prowincji i osiedliwszy się tam, nie powróciło już do stolicy. „Rzeź Manili” nieodwracalnie zmieniła oblicze filipińskiego społeczeństwa, czego długofalowe skutki były długo odczuwane. Filipiny czekał długotrwały okres politycznej niestabilności, populizmu, a w końcu – dyktatury. W 1946 r. amerykański sąd wojskowy uznał generała Yamashitę winnym zbrodni popełnionych podczas bitwy o Manilę. „Tygrys Malajów” został skazany na śmierć i stracony, mimo iż jego rzeczywisty wpływ na działania garnizonu Manili był niewielki. Nieliczni japońscy żołnierze, którzy przeżyli bitwę, zostali w 1948 r. zwolnieni z niewoli na mocy amnestii. Okres rozliczeń zamknęło dosłownie i w przenośni wypłacenie przez Japonię reparacji wojennych dla Filipin w wysokości 550 mln. USD (1956–1976). W 1946 r. Filipiny miały nowego prezydenta (M. Roxas), który po raz kolejny proklamował niepodległość - jak się później okazało dosyć ułomną. W tym samym czasie USA i Filipiny podpisały układ o handlu ograniczający na wiele lat niezależność ekonomiczną kraju, podpisano też układy o bazach i pomocy wojskowej (1947), gwarantujące USA prawo posiadania przez 99 lat baz wojskowych. W 1947 r. komuniści podjęli akcje przeciwko oddziałom policji i wojska, zdławione dopiero 10 lat później. Kolejni prezydenci Filipin zdołali przeprowadzić częściową rewizję ustaleń traktatowych.  W 1966 r. na prezydenta został wybrany Ferdinand Marcos - jedna z najbarwniejszych, ale też najbardziej brutalnych postaci azjatyckich XX w. Za czasów rządów Marcosa Filipiny stały się krajem ogromnych kontrastów, takim zresztą pozostają do dzisiaj. Marcos był początkowo niezwykle popularny dzięki programowi rozwoju gospodarczego i zapowiedzi kontynuowania reformy w rolnictwie, zmierzającej do likwidacji wielkich posiadłości ziemskich, ale z czasem narastały niepokoje społeczne i problemy ekonomiczne. Rozkwitowi gospodarki pierwszego okresu rządów Marcosa, w szczególności w sektorze budowlanym towarzyszyła niewyobrażalna korupcja, prześladowania opozycji oraz morderstwa polityczne. Marcos rządził żelazną ręką przez ponad dwie dekady. Jego oficjalny życiorys żarliwego filipińskiego patrioty został jednak odbrązowiony po jego upadku w 1986 r. Podczas II Wojny Światowej Marcos miał walczyć przeciwko Japończykom w filipińskich oddziałach partyzanckich. Rzekomo dostał się do niewoli i musiał wziąć udział w marszu śmierci z Bataan. Podjął skuteczną próbę ucieczki i stanął na czele dużego zgrupowania filipińskich partyzantów. Ujawnione dokumenty po 1986 r. pokazały jednak, że Marcos nie był żadnym bohaterem, a perfidnym kolaborantem, który współpracował z Japończykami. Po klęsce Japonii Marcos rozpoczął swoją wspinaczkę na sam szczyt politycznej hierarchii na Filipinach. W 1949 r. zasiadł w parlamencie jako jeden z najmłodszych deputowanych. Lawirował pomiędzy różnymi frakcjami partyjnymi i niczym kameleon zmieniał poglądy polityczne. Ta przebiegła gra zaprowadziła go do prezydentury. Odniósł zwycięstwo w wyborach prezydenckich 1965 r., pomimo oskarżeń o sfałszowanie części wyników. Od tej chwili Filipiny stały się prywatnym „folwarkiem" Marcosa na 21 lat. Prezydent działał jednak na dwóch frontach: rozpoczął misję odnowy państwa, stawiając na nogi rolnictwo, przemysł oraz reformując system edukacji. Równocześnie gromadził ogromny majątek, który według kalkulacji mógł opiewać na kwotę od 15 do 35 mld. $. Przeciwnicy Marcosa znaleźli dla niego doskonały przydomek: Złodziej Wszech Czasów. Defraudacja funduszy państwowych za czasów prezydentury Marcosa pozwoliła mu na życie w niewyobrażalnym luksusie. Miliardy dolarów zostały ulokowane na kontach bankowych za granicą. Marcos posiadał kolekcję ok. 300 dzieł sztuki, głównie obrazów Moneta, Picassa i van Gogha. Do dzisiaj udało się odzyskać jedynie połowę obrazów. Pierwsza dama Imelda Marcos słynęła z wielkiej rozrzutności. Po upadku reżimu w pałacu prezydenckim w Manili natrafiono na słynną kolekcję 1200 par butów należących do pani Marcos. Pierwsza dama miała również ogromną słabość do drogich kamieni. W czasie rządów swojego męża zgromadziła szmaragdy kolumbijskie, diamenty z południowej Afryki i birmańskie rubiny. Jeden z kamieni, 25-karatowy XVIII-wieczny różowy diament pochodzący z Indii, został wyceniony na kwotę 5 mln. $. Komisarz rządowej agencji odzyskującej dobra materialne pozyskane przez Marcosów podczas trwania rządów Ferdinanda, podkreślił w trakcie jednego z wywiadów, że „gdy Filipińczycy cierpieli głód, para zbierała kamienie i dzieła sztuki, zajmując się ich podziwianiem w zaciszu pałacu w Manili”. Filipiny Marcosa były określane mianem kapitalizmu kuzynów (crony capitalism). Prezydent obsadził najważniejsze stanowiska w administracji, gospodarce i armii swoimi krewnymi oraz zaufanymi przyjaciółmi. Z każdym rokiem liczba przeciwników Marcosa znacząco rosła. Uaktywniły się osoby związane z lewicową, liberalną i muzułmańską opozycją. Bojąc się przewrotu, dyktator we wrześniu 1972 r. wprowadził stan wyjątkowy (trwający do 1981 r.). Rozwiązał parlament, uchwalił nową konstytucję, a sam przyznał sobie nieograniczoną wręcz władzę. Od tej chwili Marcos stał się dyktatorem, który mógł decydować o wszystkim i za wszystkich. Na Filipinach zlikwidowano partie polityczne oraz zniesiono niezależność mediów. Około 60 tys. przeciwników Marcosa trafiło do więzień. Był to czas tortur, prześladowań i morderstw, których obawiali się nawet zwykli biedni obywatele. Przełomem, który rozpoczął proces upadku reżimu Marcosa, było zabójstwo uwielbianego przez naród opozycjonisty Benigno Aquino, do którego doszło na lotnisku w Manili w sierpniu 1983 r. Śmierć Aquino spowodowała, że opozycja połączyła siły i zaatakowała hegemonię Marcosa. Chcąc zachować urząd i oczyścić się z jakichkolwiek podejrzeń o zlecenie zabójstwa Aquino, Marcos rozpisał wybory prezydenckie na początku 1986 r. Ogłosił swoje zwycięstwo w wyborach, które sam sfałszował. Tym razem sytuacja się jednak odwróciła, gdyż do opozycji, która tradycyjnie zakwestionowała uczciwość wyborów przyłączyła się armia, a na ulice wyszły tłumy Filipińczyków domagających się ustąpienia dyktatora. W wyniku zamieszek, znanych jako „różańcowa rewolucja” Marcos z żoną oraz najbliższymi współpracownikami uciekł z Manili na Hawaje w lutym 1986 r. Zastanawiający jest stosunek kolejnych amerykańskich administracji do filipińskiego macho. Azylu politycznego udzielił mu R. Reagan, darzący go wielką sympatią. Na początku lat 80-tych XX w. wszystkich przebił jednak ówczesny wiceprezydent, a późniejszy prezydent USA George Bush Senior, który określił Marcosa jako „człowieka, który sumiennie przestrzega zasad i procesów demokracji". W mediach amerykańskich pojawiały się zdjęcia z wizyt Marcosa i jego żony w Białym Domu, podczas urzędowania kolejnych prezydentów – od Johnsona aż do Reagana. Zagraniczni obserwatorzy polityczni nie przebierali w słowach, opisując kontakty na linii Manila–Waszyngton. Filipiny były określane mianem bananowej republiki, w której amerykańskie koncerny miały całkowitą swobodę działania. Ciekawy przykład zażyłości filipińskiego władcy i amerykańskich przyjaciół stanowi historia z końca lat 70-tych. Kiedy Francis Ford Coppola realizował swoje słynne dzieło „Czas apokalipsy", jako filmowy Wietnam i Kambodża posłużyły mu właśnie Filipiny. Marcos jako oddany przyjaciel USA użyczył ekipie filmowej helikopterów, sprzętu wojskowego oraz oddelegował do pomocy żołnierzy, którzy mieli pomagać przy realizacji projektu. Krążyły legendy, że dyktator miał osobiście brać udział w budowaniu scenografii do niektórych scen. Sam Coppola nigdy nie zabrał na ten temat głosu. Po upadku reżimu Marcos wiódł spokojne życie na Hawajach. Nigdy nie poniósł odpowiedzialności za oszustwa i zbrodnie z czasów swoich rządów. Zmarł 28.09.1989 r. Na początku lat 90-tych filipińskie władze zawarły porozumienie z rodziną Marcosa, na podstawie którego ciało dyktatora mogło powrócić do kraju. Zabalsamowane zwłoki Marcosa zostały sprowadzone do rodzinnego miasta Batac, na północy Filipin, w 1993 r. Umieszczone w szklanej trumnie ciało prezydenta stało się atrakcją turystyczną i miejscem pielgrzymek jego zwolenników. W internecie można odnaleźć zdjęcia, na których Imelda Marcos całuje ściany szklanej trumny, w której spoczywa jej mąż. W 2016 r. sąd najwyższy w Manili wydał zgodę, aby Marcos został pochowany na Cmentarzu Bohaterów w stolicy kraju. Za decyzją było dziewięciu sędziów, przeciwko – pięciu. Sąd odrzucił protesty stowarzyszeń ofiar dyktatury oraz organizacji lewicowych. O sprowadzeniu ciała swojego męża na Filipiny usilnie zabiegała Imelda Marcos. Była pierwsza dama wróciła do kraju w 1991 r. Odrzucając wszelkie oskarżenia o oszustwa, terror i trwonienie państwowych funduszy na kosztowne zachcianki, pani Marcos broniła rządów męża i podkreślała jego wybitną rolę w historii Filipin. Właśnie w taki sposób po 27 latach od śmierci Ferdinand Marcos spoczął w kwaterze na Cmentarzu Bohaterów w Manili, pomimo oburzenia przeciwników reżimu i rodzin ofiar, które straciły życie w czasie stanu wyjątkowego.  Wybory w 1986 r. wygrała wdowa po Benigno Aquino - Corazón. Została ona w ten sposób jedyną kobietą - bohaterem narodowym w historii Filipin. Corazón była dobrze wykształcona, ukończyła uniwersytet w USA. W 1954 r. wyszła za mąż za Benignę Aquino i przez prawie dwadzieścia lat zajmowała się tylko i wyłącznie swoją rodziną i sprawami domowymi. W tym samym czasie jej mąż robił karierę polityczną i w 1967 r. został senatorem. Benigno Aquino był w opozycji do rządzącego wtedy prezydenta Marcosa. W 1973 r. przed rozpoczęciem kolejnych wyborów prezydenckich Aquino trafił do więzienia, gdzie spędził siedem lat. Udało mu się z niego wydostać dzięki pomocy prezydenta USA Cartera. Razem z rodziną Aquino został zmuszony do opuszczenia kraju. Został zabity w 1983 r. na lotnisku w Manili podczas próby powrotu na Filipiny (teraz lotnisko nosi imię Ninoya Aquino – pseudonim Benigny). Corazón zaczęła zajmować się polityką tuż po aresztowaniu męża, ale dopiero po jego śmierci została prawdziwą przywódczynią opozycji, a 25.02.1986 r. pierwszą kobietą - prezydentem Filipin. Okres rządów Corazón Aquino na Filipinach uważany jest za początek reform demokratycznych w kraju. Została przyjęta nowa konstytucja z ustawą o prawach obywatelskich, uwolnieni więźniowie polityczni i przeprowadzona reforma rolna. Poza tym z Filipin zniknęły ostatecznie ostatnie bazy wojskowe USA (1992). Podczas jej panowania Filipińczycy zaczęli mówić w języku angielskim – wcześniej poza językiem filipińskim, który jest połączeniem trzynastu języków miejscowych, funkcjonował hiszpański, a angielski nie był powszechnie używany. Teraz jest to jeden z dwóch oficjalnych języków kraju. Corazón  była prezydentem w ciągu tylko jednej kadencji. Umarła w 2009 r. Jej syn Benigno Aquino został prezydentem Filipin w 2010 r. I choć Corazón posiada oficjalny status bohatera narodowego, 21 sierpnia Filipińczycy świętują przede wszystkim rocznicę śmierci jej męża Benigno. W 1992 r. prezydentem został F. Ramos, szef sztabu filipińskich sił zbrojnych, który za swoje główne zadanie uznał zapewnienie stabilizacji politycznej. W 1998 r. prezydentem została natomiast kolejna wesoła postać filipińskiej polityki - populista J. Estrada, były aktor filmowy, Usztywnienie stanowiska wobec islamskich separatystów przyniosło wzrost aktów terrorystycznych: porwań turystów, przetrzymywania zakładników, zamachów bombowych w miastach. Oskarżony o korupcję i zagrożony impeachmentem w 2001 r. Estrada podał się do dymisji, a na prezydenta została zaprzysiężona wiceprezydenta G. Macapagal-Arroyo. Głównymi zadaniami rządu za jej prezydentury stała się walka z terroryzmem i separatyzmem islamskim. W 2003 r. grupa niższych rangą oficerów usiłowała dokonać zamachu stanu; aresztowano i postawiono w stan oskarżenia kilkuset wojskowych. Wybory prezydenckie (2004) potwierdziły legitymacje Macapagal-Arroyo do sprawowania władzy. Po kadencji Benigno Aquino - syna Corazón (2010-2016) prezydentem został Rodrigo Duterte - chyba najbardziej „wesoła” postać długiej historii Filipin, choć było ich wielu. Choć jego oryginalność i wesołość nie wszystkim Filipińczykom wyszło na zdrowie. To postać i fascynująca i odrażająca. W skali świata Duterte nadal bowiem nowe, całkowicie dosłowne znaczenie ludowemu skojarzeniu polityków z bandytami. Za biografią Duterte autorstwa Jonathana Millera (Duterte Harry) poniżej kilka suchych faktów. Duterte, który od końca lat 80-tych XX w. był burmistrzem Davao, największego miasta niespokojnej wyspy Mindanao na południu Filipin, jako prezydent kraju stworzył szwadrony śmierci, które walcząc z narkomanami, zabiły kilka tysięcy ludzi. Gdy w 2016 r. został prezydentem Filipin, obiecał skończyć z problemem narkotykowym na Filipinach. Wzorując się na doświadczeniu Davao, stworzył ogólnokrajowy system masowych zabójstw pozasądowych. Działający na na jego zlecenie „nieznani sprawcy” - najczęściej zamaskowani motocykliści podjeżdżających i zabijający swoją ofiarę znienacka - w inauguracyjnym roku jego rządów uśmiercili ponad 10 tys. ludzi, czyli więcej niż Pol Pot w pierwszym roku rządów Czerwonych Khmerów. W połowie swojej kadencji miał już na koncie prawie 30 tys., ale sam przyznawał się „tylko” do 5 tys. Liczba ofiar szokuje, gdyż Filipiny są dużym, ważnym i dynamicznie rozwijającym się krajem, wszystko dzieje się w XXI w. na polecenie legalnie wybranego prezydenta. Ginie najczęściej biedota, drobni użytkownicy i/bądź sprzedawcy metamfetaminy, służącej przeważnie do pracy, nie rozrywki. Nierzadko niewinni. Niemal zawsze bezbronni. Społeczeństwo opanował strach. Siejąc terror i grozę, Duterte skutecznie zastraszył wszystkich. Poza elitami filipińskimi nikt nie zna dnia ani godziny. Niemal każdy może zginąć z rąk prezydenckich jeźdźców apokalipsy na motocyklach. W kraju protestują nieliczni. Najodważniejsi działacze, kilku polityków (najgłośniejsi już z więzień), rodziny ofiar, księża (nieruchliwy i tracący autorytet Kościół katolicki poniewczasie się odezwał, lecz było to za cicho i za późno). Za granicą jest dużo głośniej: o masowych pozasądowych morderstwach alarmują najważniejsze organizacje praw człowieka, ONZ, a Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze wszczął wstępne postępowanie przeciw Duterte. Jednak szanse na postawienie przed sądem prezydenta państwa ochranianego przez Chiny, o którego względy zabiega Japonia, a Donald Trump nazywał swoim przyjacielem są znikome. Zatem na oczach świata w XXI w. bezkarnie doszło do masowej zbrodni na własnych obywatelach.  To, co robi Duterte jest niewątpliwie złem, co do tego nikt raczej nie ma wątpliwości. Trudno powiedzieć, czy Duterte czytał Machiavellego (mógł teoretycznie na studiach, ledwo skończył prawo i politologię, ale czyta ponoć mało, jego ulubioną lekturą jest Gangster Warlords o latynoskich bossach narkotykowych), lecz z pewnością zgadza się z jego przesłaniem, że cel uświęca środki. Kiedyś, odpowiadając na krytykę kościoła powiedział: „katolicy, jeśli chcecie iść do nieba, idźcie do swoich księży. Ale jeśli chcecie skończyć z narkotykami… ja pójdę do piekła, chodźcie ze mną!”. Duterte jest absolutnym fenomenem, bo w warunkach demokratycznych doprowadził przesłanie Machiavellego do logicznej konkluzji. Otwarcie, wielokrotnie zapowiedział, że będzie zabijał – i zabija. Wprost głosi, że musi czynić zło, by osiągnąć większe dobro. To dokładnie odwrotnie niż większość polityków, którzy czyniąc zło (konieczne), zwykle głoszą dobro. Kiedyś ponoć Bismarck miał stwierdzić, że ludzie nie powinni widzieć, jak się robi politykę i kiełbasę. Duterte ten aksjomat spektakularnie łamie, sam porównując się z dumą do Hitlera i ugandyjskiego zbira Idi Amina. Sam zresztą zapowiedział otwarcie: „Bóg zapłacze, jeśli zostanę prezydentem”. Czy zatem Duterte jest współczesnym makiawelicznym władcą skutecznie rozwiązującym problemy w imię racji stanu, łamiąc po drodze wszelkie zasady moralne, czy też raczej zwykłym bandytą mordującym ludzi dla własnych korzyści i poklasku?  Z pewnością filipiński prezydent bije kolejne rekordy chamstwa i prostactwa. Jest najbardziej wulgarnym przywódcą na świecie. W ciągu swojej kadencji zdążył zwyzywać od skurwysynów większość swoich przeciwników politycznych, biskupów, dziennikarzy, urzędników organizacji międzynarodowych, a także papieża Franciszka oraz Baracka Obamę (sekretarza generalnego ONZ potraktował przy tym z należytą dyplomacją, określając go jedynie mianem głupca). Słowo „skurwysyn” (putang ina) jest jednym z jego ulubionych. Duterte rzuca nim na lewo i prawo, używając jako przecinka (jego rekord, jak policzyli lokalni dziennikarze, to 48 skurwysynów w 45-minutowych wystąpieniu). Na nic zdały się apele rodziców, Kościoła i innych autorytetów moralnych o pohamowanie słownictwa. Nawet Bóg w tym ponoć nie pomógł. Według własnej relacji Duterte obiecał Bogu, że przestanie przeklinać, po tym jak wściekły na niego Bóg mu się objawił i pogroził, że strąci samolot lecący z nim na pokładzie, jeśli Duterte nie przestanie kląć. Duterte pod przymusem się ugiął: obiecał poprawę, ale słowa nie dotrzymał (widać nie lubi szantażu). Relacje z Bogiem mu się zresztą chyba wyraźnie pogorszyły od tego incydentu, bo wkrótce zwyzywał Boga od „głupich sukinsynów”. W tym kontekście jego regularne inwektywy pod adresem Kościoła, biskupów i licznych księży brzmią niemal niewinnie. Do tego dochodzą inne obrzydliwości. Żołnierzom powiedział, by strzelali rebeliantkom w waginy. Swoją główną przeciwniczkę polityczną senator de Limę (wsadził ją do więzienia) zwyzywał od kurew (podobnie jak Chelsea Clinton, której dość wulgarnie wypomniał niewierność jej ojca). O krytykującym jego zabójstwa księdzu powiedział, że „jego życie seksualne ośmiesza łóżkowe historie z pornograficznych tabloidów”. Zaś chcąc zniszczyć reputację de Limy oznajmił, iż ma w posiadaniu seks taśmy de Limy i jej kochanka - kierowcy. „Traci apetyt, ilekroć je ogląda”, bo Lima „rżnęła nie tylko kierowcę, lecz cały naród” (taśm nigdy nie pokazał). Lubi żartować na temat gwałtów. Przemawiając do żołnierzy wyruszających na walkę z islamistami, gwarantował im osobistą ochronę: „na każde trzy gwałty, jeden wezmę na siebie”. Filozoficznie zauważył, że „dopóki kobiety będą piękne, dopóty gwałty będą istniały”, czym rzucił wyzwanie Imeldzie Marcos na najbardziej złotousty filipiński cytat o kobietach (żona dyktatora Filipin Ferdinanda Marcosa doszła ongiś do wniosku, iż „mężczyźni są silni, a kobiety piękne”). Jednak prawdziwie światowy rozgłos Duterte zyskał, komentując śmierć australijskiej misjonarki, zgwałconej, a następnie zabitej przez porywaczy: „Skurwysyny. Co za strata! Zgwałcili ją, po kolei. Wkurwiłem się. Była taka piękna: jako burmistrz powinienem być pierwszy. Jaka szkoda!”  W poziomie seksizmu przebiło to, wydawać by się mogło bezkonkurencyjną, wypowiedź Trumpa o łapaniu kobiet za pewne miejsca – przy Duterte nawet Trump jest arbitrem elegancji. Duterte lubi kobiety, ale tylko Filipinki, cudzoziemki wg. niego „śmierdzą”, ciągle flirtuje z dziennikarkami i otacza się - na wzór Kadafiego - wianuszkiem żeńskich podwładnych. Hinduskich inwestorów kusił do przybycia na Filipiny wizją zbliżoną do muzułmańskich 72 dziewic czekających u bram. Lubi opowiadać (ze szczegółami) jak viagra zrewolucjonizowała jego życie seksualne. Ma trójkę dzieci i oficjalną konkubinę (w jej obecności powiedział Trumpowi, że zazdrości mu pięknej żony). Z własną małżonką, Elisabeth się rozwiódł, po burzliwych siedemnastu latach i licznych zdradach, o których wiedziało całe miasto. W trakcie rozwodu, w 1998 r. Elisabeth poprosiła o opinię psychologiczną współmałżonka. Sporządziła ją przewodnicząca Światowej Rady Psychologów, diagnozując „narcystyczne zaburzenie osobowości” będące w stadium „nie do wyleczenia”. Jeśli opinia ta jest trafna, to Filipiny mają prezydenta – psychopatę (być może również uzależnionego od silnych środków przeciwbólowych, w tym przede wszystkim posiadającego poważne skutki uboczne fentanylu). Chociaż z Zachodu regularnie płyną głosy potępienia i oburzenia, a filipińska partia kobieca „Gabriela” nazwała Duterte „macho-faszystą”, to knajacki język i takież maniery mu nie szkodzą, wręcz przeciwnie - pomagają. Filipińczycy lubią jego balansowanie na granicy powagi i rynsztokowego żartu (to największa siła Duterte: nigdy nie wiadomo do końca czy mówi serio, czy żartuje). W społeczeństwie zdominowanym przez kulturę macho jego styl powiatowego Casanovy świetnie się sprawdza. Podobnie jak emploi lokalnej odmiany Chucka Norrisa, Jean-Claude’a Van Damme’a czy Stevena Seagala (z tym ostatnim zrobił sobie urocze zdjęcie). Zaś ostentacyjna pogarda dla norm życia politycznego utrwala – jak najbardziej fałszywy – wizerunek „swego chłopa” walczącego z elitami. Duterte nie jest bowiem żadnym człowiekiem z nizin. Jest synem byłego gubernatora Mindanao z czasów dyktatury Marcosa, absolwentem manilskich uczelni, licencjonowanym prawnikiem i byłym prokuratorem. Burmistrzem dużego Davao został dzięki układom i kontaktom swojej rodziny (jego matka w odpowiednim momencie zmieniła strony i porzuciła upadający reżim Marcosa na rzecz przejmujących władzę opozycjonistów). O rodzinę i znajomych też potrafi zadbać. Zbudował w Davao własną oligarchiczną sieć kontrolującą całe życie polityczne i gospodarcze miasta (biznesmenom zagwarantował bonanzę w zamian za datki na jego szwadrony śmierci, płacili chętnie). Jak został prezydentem, przekazał burmistrzostwo swojej córce, Sarze (wiceburmistrzem długo był jego syn, Paolo). Duterte w pewnym sensie jest jednak spoza układu: pochodzi od elit, ale prowincjonalnych. Nienawidzi stołecznych, manilskich oligarchów, filipińskiego salonu. Krytycznych odsunął od stanowisk, podatnych przekupił, resztę zastraszył. Manila jest jego. Ale by się tam dostać i w niej utrzymać, potrzebował pozować na faceta z nizin, bo tradycyjne, patronackie linie awansu politycznego (opanowane przez manilskie rody oligarchiczne) były dla niego zamknięte. Image „brudnego Harry’ego” zaprowadzającego porządek dał mu wejście do wielkiej polityki. Było to tym prostsze, że to emploi jest niejako dla Duterte naturalne. Dorastał w cieniu niedostępnego, zapracowanego ojca i matki - dewotki karzącej go za rozrabianie „ukrzyżowaniem” (klęczeniem na ziarnkach fasoli w pozycji naśladującej Jezusa na krzyżu, co trzeba przyznać, mogło skomplikować jego relacje z Bogiem). Pozostawiony sam sobie, wychował się w cieniu ochroniarzy, których subkulturę – będącą krzyżówką machismo, naśladownictwa amerykańskich seriali klasy B i lokalnych kodów gangsterki – z ochotą przyswoił. I tak już zostało, aż do prezydentury. Gdy więc przedstawia się jako karzący mściciel, wyzywa przeciwników od skurwysynów, psów, małp i śmieci, obwieszcza wszystkim rychłą śmierć, nazywa zabite w wojnie narkotykowej dzieci „pobocznymi stratami”, obiecuje, że zetnie głowy obrońcom praw człowieka (jego bardziej wyszukany rzecznik przekonuje, że prawa człowieka nie są na Filipinach łamane, gdyż ofiary wojny narkotykowej nie są ludźmi, nie ma więc mowy o łamaniu ich praw), wspomina, że wyrzucił z helikoptera podejrzanego o morderstwo albo że chodził po ulicach i szukał okazji do zabijania. Zatem, gdy to wszystko ogłasza Duterte, to brzmi autentycznie. Podobnie jak wtedy, gdy kilkukrotnie przyznawał się do osobistego zabijania ludzi (choć, będąc prawnikiem z wykształcenia, z ostrożności procesowej nigdy nie podał szczegółów, pozwalając swoim rzecznikom na tłumaczenia, iż to tylko licencia poetica. Zdobywał się też na bardziej intelektualnie wysublimowane działania: odgrażał się, że napisze książkę piętnującą powszechną obłudę polityków i biskupów (o przełomowym tytule: „Hipokryzja”). Duterte ujawnia też czasami duszę artysty. Gdy przyjechał do niego Trump (co podratowało nadwyrężone obrażaniem Obamy, antyamerykańskimi wycieczkami prezydenta i masowymi morderstwami cywilów relacje filipińsko - amerykańskie), zaśpiewał mu serenadę „jesteś światłem mego świata, miłością, na którą czekałem”. Oczywiście to się opłaciło, bo narcyz Trump od razu go polubił, pogratulował „nieprawdopodobnego wyniku” w walce z narkotykami, na co Duterte zrewanżował się z niezamierzoną ironią: „Trump to bardzo głęboki myśliciel…tak jak ja”. Duterte mimo pobratymstwa duchowego z Trumpem rozluźnił sojusz z USA, choć bynajmniej nie z przyczyn jakiejś wielkiej geopolityki, jak chcieliby jej fani. Po prostu miał osobisty uraz do Amerykanów, za realne i domniemane krzywdy z ich strony. Zbliżył się do Chin, poddając się de facto w spornych kwestiach wysp Morza Południowochińskiego, ale ponownie miało to więcej wspólnego z chińskim nieingerowaniem w sprawy wewnętrzne (Pekinowi mordowanie obcych cywilów nie przeszkadza) i dawnymi kontaktami biznesowymi z Chińczykami jeszcze z burmistrzostwa w Davao, niż ze względami strategicznymi.  Okazuje się, że ta rynsztokowo - popkulturowa estetyka świetnie działa, utrzymując wysokie, prawie 80% poparcie społeczne dla prezydenta. Najwyraźniej filipiński elektorat to lubi. Co skłania do pocieszającego skądinąd wniosku, że z polskim życiem publicznym nie jest jeszcze najgorzej. Wciąż nie doszliśmy do sytuacji, w której Kaczyński będzie publicznie wyzywać opozycję od skurwysynów i grozić swoim przeciwnikom śmiercią. Cała ta szokująca estetyka to jednak tylko asumpt do podstawowego pytania: czy Duterte to sprawny polityk? Skuteczny rzecz jasna w kwestii podstawowej, a więc w rozwiązywaniu problemów społecznych i poprawianiu sytuacji Filipińczyków, a nie tylko w lansowaniu swojej osoby, pomnażaniu majątku, ustawianiu siebie, rodziny i wszystkich znajomych królika. Co do tego ostatniego nie ma wątpliwości. Jeśli przyjąć, że celem polityki jest zdobycie władzy i jej utrzymanie dla samej władzy, to Duterte jest politykiem wybitnym, który w drodze na szczyt pokonał silniejszych, inteligentniejszych, a na pewno kulturalniejszych od siebie. Czy jednak kilkanaście tysięcy ofiar wojny narkotykowej zostało poświęcone dla celów osobistych czy stała za tym jednak jakaś wizja polityczna? Przeważają głosy, że Duterte jest zwykłym bandytą i lokalnym watażką, zainteresowanym tylko kasą, kobietami i zabawą, świetnie rozumiejącego i doskonale poruszającego się w klanowym, patronackim systemie polityki filipińskiej. Prezydent to filipińska odmiana współczesnych populizmów, żerujących na społecznych lękach odpowiadających na realne problemy oszukiwaniem ludzi i chodzeniem na skróty. Niektórzy twierdzą, że Duterte zupełnie nie radzi sobie ze swoimi sztandarowymi hasłami programowymi: ani z handlem narkotykami, ani z islamistami, a prawdziwy powód wojny z narkotykami jest ekonomiczny. Duterte, jak niemal wszyscy politycy na Filipinach korzysta na tym handlu i zabijając dealerów (oraz licznych narkomanów przy okazji) przede wszystkim likwiduje konkurencję. Działa jak specyficzny, lokalny CEO, szef korporacji, dbający o interesy własnej rodziny, stającej na czele oligarchicznej sieci współzależności. Taki też obraz kreśli w swojej biografii filipińskiego prezydenta „Duterte Harry” wspomniany wcześniej Jonathan Miller, brytyjski dziennikarz – „skurwysyn” według słów Duterte – doskonale orientujący się w filipińskiej rzeczywistości (dotarł m.in. do byłych zabójców działających na zlecenie Duterte). Miller ze szczegółami opisuje korupcyjne mechanizmy rządzące Davao i Manilą umożliwiające Duterte finansowanie swoich zabójczych kampanii (np. tworzenie „martwych dusz” w administracji państwowej i opłacanie z ich pensji zabójców). Z jego książki wyłania się obraz Duterte jako mafijnego ojca chrzestnego pociągającego za wszystkie sznurki i zlecającego wszystkie najważniejsze działania. A do tego mającego świetnych prawników, skutecznie blokujących pociągnięcie go do odpowiedzialności. Wizja Duterte jako filipińskiego Padrino jest przekonująca, ale odarta z romantyzmu innego filmu Coppoli: estetycznie, a chyba też intelektualnie, Duterte znacznie bliżej do „Pershinga”, „Oczki” czy „Nikosia” niż do Vito Corleone. Dla mnie jednak bliższy jest pogląd, że działania polityczne szeryfa Duterte, zaprowadzającego porządek na Dzikim Zachodzie, który sam przesądza o tym, co złe, a co dobre, są dobrze skalkulowane i wyrastają z głębokiego zrozumienia filipińskiej rzeczywistości. Duterte doskonale wie, że w warunkach skorumpowanej legislatywy, egzekutywy i sadownictwa, działania legalne nie mają żadnych szans powodzenia. Dlatego idzie na skróty, ale przestrzega niepisanych reguł filipińskiej gry politycznej, dzięki czemu w ciągu całej swojej kadencji utrzymywał duże poparcie wśród parlamentarzystów i udało mu się uniknąć usunięcia z urzędu, czy zamachu stanu. Świetnie wyczuł nastroje społeczne i był w stanie z drugorzędnego problemu narkotykowego (dużo ważniejsze od narkotyków są słabość państwa, ruchy odśrodkowe islamistów i separatystów, generujące handel narkotykami, a nie vice versa czy powszechna bieda) uczynić panikę moralną. Narzucił narrację, dzięki której wygrał wybory i zdobył władzę. Duterte wierzy, że to co robi, jest dobre dla Filipin. Uważa, że inaczej niż siłowo nie rozwiąże się filipińskich problemów. I wielu Filipińczyków, także komentatorów politycznych zgadza się z nim. Dodatkowo na Zachodzie nie dostrzega się, że różne działania, za które Duterte jest krytykowany, były obecne w polityce filipińskiej już wcześniej. Na dzień dzisiejszy Duterte zastraszył wszystkich. Jest bezpieczniej niż było – co nie znaczy bezpiecznie – bo dilerzy zniknęli z ulic, pochowali się, całkiem słusznie bojąc się o swoje życie. Jednak to tylko rozwiązanie tymczasowe: Duterte tylko zbił termometr, zajął się skutkami, nie przyczynami, co sprawia, że na dłuższą metę to nie poprawi sytuacji, bo gdy tylko odejdzie, dilerzy powrócą. Tym bardziej, że skoncentrował się w głównej mierze na zwykłych dilerach, a nie na trudniejszych do ujęcia bossach. Wizja Duterte wojny z narkotykami – opierająca się na przekonaniu, że przestępczość narkotykowa nie wiąże się z biedą, lecz z brakiem porządku – nie cieszy się uznaniem specjalistów od przeciwdziałania handlowi narkotyków. I to nie tylko z przyczyn ostentacyjnego łamania praw człowieka, choć z tego powodu też oczywiście. Niektórzy widzą w  polityce Duterte darwinistyczną wizję eliminacji słabych i ułomnych ze społeczeństwa. Według panującego dziś zachodniego konsensusu, najlepszym sposobem walki z narkotykami jest dekryminalizacja konsumpcji. Tak uważa na przykład César Gaviria, były prezydent Kolumbii, sławny z aresztowania Pablo Escobara. Gaviria zwrócił się do Duterte wprost, apelując, by nie powtarzał jego błędów. Duterte w swoim stylu nazwał go „idiotą” i robi swoje, co zaczęło się podobać w regionie: politykę Duterte naśladuje, przynajmniej retorycznie, prezydent Indonezji Joko Widodo. Ocena polityki gospodarczej Duterte pozostaje niejednoznaczna. Do wybuchu pandemii kraj w latach 2010-2019 rozwijał się w tempie 6-7% rocznie (wg. danych Urzędu Statystycznego Filipin - PSA), a wzrost był ciągniony przede wszystkim przez boom budowlany, inwestycje infrastrukturalne i przyspieszenie cyfryzacji. Inflacja nie przekraczała 4% rocznie, oficjalna stopa bezrobocia kształtowała się na podobnym poziomie, a dług publiczny sięgał zaledwie 40% wartości PKB. Wysoki wzrost gospodarczy i stabilne warunki makroekonomiczne predestynowały Filipiny do grona tygrysów azjatyckich kolejnej generacji. Pandemia przerwała ten trend, przynosząc ponad 60 tys. ofiar przy 110-milionowej populacji mimo długotrwałego lockdownu (Filipińczycy przez ponad 2 lata nie mogli opuszczać swoich domostw, które delikatnie mówiąc nie należą do najwygodniejszych, zwykle pozbawionych AC, co w ich klimacie jest dużym problemem) lecz stosunkowo niskiego jak na Azję Południowo-Wschodnią wskaźnika szczepień (w połowie 2022 r. wynoszącego 63%). Skutkiem były głęboka recesja, spadek PKB niemal o 10%, a także wzrost bezrobocia do 8,8% pod koniec 2020 r. i 6,4% na początku 2022 r. To wynik dużego uzależnienia Filipin od turystyki, wytwarzającej około 12% PKB, znaczenia sektora usług biznesowych (BPO) i przekazów pieniężnych od emigrantów, których udział w PKB bliski jest 10%. Gospodarka zaczęła otrząsać się z pandemicznego szoku, notując wzrost w wysokości 5,5% w 2021 r. mimo ograniczonego, głównie do grup najuboższych i małych firm, programu wsparcia finansowego. Jej głównym stymulatorem był i wciąż jest gigantyczny jak na miejscowe warunki program budowy infrastruktury prowadzony od 2017 r. pod hasłem „Budować! Budować! Budować!”. Jego realizacja do końca 2022 r. pochłonęła 167 mld. $ i obejmowała łącznie 20 tys. projektów budowy sieci dróg, linii kolejowych, lotnisk, portów, szpitali i szkół. W 2021 r. kwota inwestycji stanowiła 5,8% wartości PKB. To ponad dwa razy więcej niż średni poziom osiągnięty w ciągu sześciu kadencji poprzednich rządów! Dało to rekordowy w historii deficyt budżetowy w wysokości 8,6% na koniec 2021 r. i gwałtowny wzrost zadłużenia państwa, przekraczający 60 proc. PKB na początku 2022 r.  Pod koniec 2021 r. Duterte zapowiedział nagle, że z końcem kadencji odejdzie na polityczną emeryturę i nie będzie ubiegał się w kolejnych wyborach o urząd wiceprezydenta, choć wcześniej tak planował. Oświadczył, że „wielu obywateli uważa, że nie nadaję się na ten urząd, a także że byłoby to naruszenie konstytucji, (...) dlatego posłuchałem was i dziś ogłaszam, że udam się na polityczną emeryturę". W rzeczywistości jednak Duterte posunął się po raz kolejny do sprytnej intrygi i pokazał w jakim poważaniu ma głos ludu oraz jak rozumie demokrację. Otóż wymyślił sobie, że nikt tak nie zapewni mu szerokich wpływów w państwie jak własna rodzina. Dlatego też odkurzył mit wciąż popularnego Ferdinanda Marcosa i zaproponował, by jego syn, również Ferdinand, zwany przez wszystkich Bongbong, do niedawna senator, podejrzewany o przestępstwa podatkowe, został wybrany w maju 2022 r. na nowego prezydenta Filipin. By go lepiej kontrolować, u jego boku stanęła w oddzielnych wyborach na wiceprezydenta Sara Duterte, jego własna córka. Intryga zadziałała świetnie, para Marcos - Duterte zdecydowanie wygrała wybory i przejęła władzę w kraju, zapewniając swoim klanom przeogromny wpływ na Filipiny. Oczywiście zapowiedzieli oni kontynuację dotychczasowej  polityki przez nową administrację, co może wróżyć problemy w przyszłości. Reakcja giełdy w Manili na rezultat wyborów wydawała się odzwierciedlać te zagrożenia. Wycofano z niej w ciągu kilku dni ponad 9 mld. $. Problemem jest też trwałe ujemne saldo w wymianie zagranicznej. Co prawda obroty w eksporcie i imporcie szybko rosły po pandemii, jednak ujemne saldo obrotów handlowych (118 mld. $ w 2021 r.) pogłębia się od kilku lat. Największymi rynkami eksportowymi Filipin są USA i Chiny (po 16%), Japonia (15%), Hongkong i Singapur. Do głównych towarów eksportowych zaliczają się maszyny i urządzenia, sprzęt elektroniczny i urządzenia medyczne (łącznie 64%). W imporcie z kolei główne pozycje to urządzenia elektryczne i sprzęt elektroniczny (34,5%), paliwa mineralne (12,4%), samochody (9,5%), żelazo, stał i wyroby plastikowe. Najważniejszymi partnerami w 2021 r. były Chiny (34 mld. $), Japonia (8,2 mld. $), Korea Płd. (7,3 mld. $), USA (6,8 mld. $) i Indonezja (6,3 mld. $). Zdecydowana wygrana pary Marcos – Duterte jest w dużym stopniu skutkiem głębokich nierówności na Filipinach. W kraju jest ponad 160 bogatych, wpływowych rodzin, a ich przedstawiciele od lat są reprezentowani w Kongresie i regionalnej administracji. To jedna z istotnych przyczyn powszechnego przekonania o wszechogarniającej korupcji, i to w sytuacji gdy ponad 40% obywateli uważa się za biednych (w stolicy Manili postrzega tak siebie 25% populacji). PKB na mieszkańca kraju to zaledwie 3,6 tys. $, co według parytetu siły nabywczej PPP przekłada się na 9,3 tys. $ (dane Banku Światowego za 2021 r.). W rankingu Transparency International Filipiny zajmowały w 2021 r. 117 miejsce spośród 180 uwzględnionych tam krajów. Na początku prezydentury Rodrigo Duterte lokowały się na 95 pozycji. Było to zasługą jego poprzednika Benigno Aquino, który wydał walkę korupcji, m.in. zwiększając przejrzystość zawierania kontraktów, wprowadził też przetargi online, co spowodowało awans Filipin w rankingu korupcji ze 134 miejsca. To z kolei przełożyło się na wyższy ranking inwestycyjny kraju. Mimo narastających problemów strukturalnych średniookresowe perspektywy gospodarcze Filipin są dobre. Azjatycki Bank Rozwoju przewidywał w 2022 r., wzrost gospodarczy na poziomie 6%, a w kolejnych nawet wyższy, prognozy lokalne są jeszcze bardziej optymistyczne. Poza inwestycjami publicznymi przyczynia się do tego silne ożywienie w sektorze usług, który generuje 60% PKB. Głównym regionem aktywności gospodarczej Filipin pozostanie wyspa Luzon, na której znajduje się Manila, odpowiadająca aż za 70% PKB kraju. Czynnikiem sprzyjającym ma być też stosunkowo niska, nieprzekraczająca 5% inflacja, którą bank centralny BSP próbuje hamować, podnosząc w maju 2022 r. stopę bazową do 2,25%. Problemem jest wzrost cen paliw, jednak rząd w marcu 2022 r. udostępnił specjalne zniżkowe vouchery na korzystanie z transportu publicznego dla wybranych grup społecznych.  Pozytywnie na gospodarkę wpływa digitalizacja, którą wzmacnia wdrożony niedawno system cyfrowej tożsamości (PhilSys). Filipiny należą do najszybciej rozwijających się pod tym względem krajów Azji Płd.-Wschodniej, ale w stosunku do cyfrowych liderów, szczególnie Singapuru, są mocno opóźnione. Wartość cyfrowych transakcji w 2021 r. wyniosła 17 mld. $, a do 2025 r. ma osiągnąć 40 mld. $. W 2030 r. wartość cyfrowej gospodarki kraju będzie ekwiwalentem 12% PKB – wynika z raportu Bain & Company i Google’a dot. cyfrowej transformacji w Azji Płd. - Wschodniej. Obroty e-commercial w 2021 r. były szacowane na 5,5 mld. $, ale ich udział w sprzedaży detalicznej był niski i nie przekraczał kilku procent, choć rósł w dwucyfrowym rocznym tempie. W czasie pandemii najwyższy wzrost (132%) zanotowały dostawy żywności. To skutek korzystania z zakupów internetowych przez nowych konsumentów, szczególnie spoza regionu metropolitalnego, których liczba do połowy 2021 r. zwiększyła się o 12 mln. Odchodzący rząd zakładał wzrost znaczenia e-commercial dla PKB, a jego udział miał się podnieść z 3,4% PKB w 2020 r. do 5,5% PKB w 2022 r. W porównaniu z innymi krajami regionu wskaźnik korzystania  z e-commercial przez użytkowników internetu na Filipinach jest stosunkowo niski i nie przekraczał w 2021 r. 60%. To pewien paradoks, ponieważ Filipińczycy należą do nacji o największej intensywności korzystania z tego medium i spędzają w sieci dziennie ponad 10 godzin, z czego cztery w social mediach. Sytuacja ta częściowo wynika ze specyfiki populacji, której średni wiek nie przekracza 25 lat, co wpływa także na relatywnie niską siłą nabywczą. Według oficjalnych danych 50% ludności zarabia mniej niż równowartość 900 $ miesięcznie. Co więcej, ponad 30% gospodarstw domowych nie miało w 2020 r. dostępu do internetu, a rachunkiem bankowym mogło pochwalić się mniej niż 40% mieszkańców kraju. Innym powodem jest również niski wskaźnik digitalizacji małych i średnich firm, z których zaledwie połowa pod koniec 2020 r. miała własną stronę internetową lub była aktywna w mediach społecznościowych. Dodatkowo, jak wskazuje analiza singapurskiej firmy konsultingowej AlphaBeta, tylko co czwarty przedsiębiorca był świadomy istnienia publicznych programów wspomagających digitalizację działalności firm. Jej przyspieszeniu mogłaby służyć demonopolizacja usług telekomunikacyjnych, które dostarcza tylko dwóch operatorów. Efektem tego byłby spadek kosztów dostępu do internetu, obecnie tak drogiego jak w państwach Europy Zachodniej. Mimo starań odpowiedni akt prawny wciąż nie został uchwalony przez filipiński Kongres. W ostatnich latach podjęto jednak próby w zakresie podnoszenia umiejętności cyfrowych w procesie edukacji. Służyła temu instalacja w ponad 700 tys. klas cyfrowych tablic i monitorów oraz wyposażenie uczniów w laptopy i tablety.  Pandemia mocno przyśpieszyła rozwój lokalnego ekosystemu startupów, z których 50 rozwija zastosowania sztucznej inteligencji, wspartych grantami przez instytucje publiczne. O wiele większe znaczenie dla młodych firm technologicznych mają jednak fundusze venture capital. Łączna wartość inwestycji tego rodzaju inwestorów w filipińskie startupy szybko rosła i przekroczyła 1 mld. $ w 2021 r. wobec 150 mln. dwa lata wcześniej. To aż 12% kwoty inwestycji zagranicznych w kraju wg. raportu BCG. Filipiny mogą się wykazać już dwoma startupami o statusie jednorożca, czyli wycenianymi na ponad 1 mld. $. Jednym z nich jest fintech Mynt o wartości 2 mld. $, wspierany kapitałowo przez chińskiego potentata Ant Group i największego filipińskiego operatora telekomunikacyjnego Globe Telecom. Firma oferuje cyfrowe płatności, transfery międzynarodowe, pożyczki i wsparcie dla małego biznesu. Fintech ma blisko 50 mln. użytkowników, przede wszystkim słabo ubankowionych i do niedawna finansowo wykluczonych. Za drugim jednorożcem (1,4 mld. $) kontrolującym wirtualny Maya Bank (do niedawna PayMaya) stoi firma Voyager Innovations wspierana finansowo m.in. przez azjatycki fundusz SIG Venture Capital i Tencent, chińskiego potentata cyfrowych finansów. Bank może się pochwalić 47 mln. użytkowników, co oznacza dwie trzecie dorosłej populacji Filipin. Od 2020 r. umożliwił swoim klientom dokonywanie kryptopłatności i obrót kryptoaktywami, który na Filipinach – w odróżnieniu od innych państw ASEAN – jest dozwolony. Trzech na dziesięciu obywateli kraju posiada kryptoaktywa lub posługuje się nimi. Obrót nimi w połowie 2021 r. wynosił prawie 2 mld. $, co dawało Filipinom trzecie miejsce na świecie. Pandemia sprzyjała wzrostowi liczby cyfrowych banków i operatorów płatności. Chcą oni przejąć obsługę części przekazów pieniężnych, które płyną od ponad 10 mln. filipińskich emigrantów. W 2021 r. przesłali rekordową kwotę 31,4 mld. $, co oznacza, że Filipiny – po Chinach i Indiach – były trzecim największym rynkiem transferów pieniężnych na świecie. Ich udział w PKB kraju sięgał wg. Banku Światowego 9,3%. Wzrost o 1% przekłada się więc na 0,02% wzrostu PKB. Rząd od 2020 r. wdraża Mapę Drogową Cyfrowej Transformacji Płatności. Głównym celem jest osiągnięcie 70%-wego poziomu ubankowienia społeczeństwa i 50%-wego udziału cyfrowych płatności w obrocie pieniężnym do końca 2023 r. Bank centralny wspiera natomiast wdrożenie interoperacyjnego systemu, który ma ułatwić integrację i współpracę instytucji finansowych i fintechów. Filipiny jako kraj wyspiarski mają kilkadziesiąt tysięcy małych, średnich i dużych plaż. Wiele z nich wygląda tak, jakby były wzięte z rajskich pocztówek, a inne zupełnie samotne czekają na turystów. Każdy na Filipinach znajdzie plażę dla siebie z idealnie białym piaskiem, delikatnym żwirkiem z piękną rafą koralową, kołyszącymi się palmami i hamakami. Polecić mogę przede wszystkim niewiarygodnie piękną wyspę Corón z niesamowitymi formacjami skalnymi i wyjątkowymi możliwościami nurkowania i snorklowania, wiele innych miejsc na wyspie Palawan, gdzie niestety widać efekty ocieplenia globalnego na zanikaniu rafy koralowej. Trzeba się zatem spieszyć z odwiedzinami Filipin, by zobaczyć dobrze zachowaną rafę w okolicach Corón, albo zaangażować się w działania chroniące świat przed globalnym ociepleniem, a najlepiej i jedno i drugie. Zalecam to również sceptykom globalnego ocieplenia, gdyż zamieranie raf koralowych to najlepszy dowód na ocieplanie naszego klimatu. Niesamowite wrażenie robi też monstrualnie wielka i chaotyczna Manila, w szczególności mając wiedzę o wspólnej historii z naszą Warszawą walki z okupantem w czasie II Wojny Światowej. Tych podobieństw mamy sporo też w innych dziedzinach, jak życie polityczno-społeczne, na które olbrzymi wpływ ma szkodliwy populizm.  


50 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Turcja

Izrael

Hongkong

O mnie

Ekonomista, finansista, podróżnik.
Pasjonat wina i klusek łyżką kładzionych.

Kontakt
IMG_4987.JPG
Home: Info

Subscribe Form

Home: Subskrybuj

Kontakt

Dziękujemy za przesłanie!

Home: Kontakt
bottom of page